wtorek, 28 marca 2023

Labirynt jako koncept w Sword Art Online (Progressive) a Pathfinder Wrath of the Righteous

Chciałbym zaznaczyć pewną myśl, która niespodziewanie wpadła do mojego umysłu właśnie pewnego dnia, gdy słuchałem muzyki filmowej (OST) ze „Sztuki Mieczy Online Progresywnie” (Sword Art Online Progressive).

Oba te dzieła wymienione w tytule mają w trakcie swojej przygody odwołanie do motywu labiryntu i jedno oraz drugie w tym labiryncie trwają. Odwrotnie do większości znanych dzieł zmagających się z tym tematem.

Przykładowo Metro czy Niezgodna wychodzą poza obręb dostępnej uprzednio przestrzeni i odkrywają świat poza. Z mojego punktu widzenia przeważnie niewiedza o tym, co się mieści za labiryntem, w ten czy inny sposób pokazanym, jako bariera zanieczyszczonej przestrzeni poza podziemiami w Metrze czy jako fizycznego, wysokiego muru w Niezgodnej, jest o wiele ciekawsza niż jakikolwiek świat poza nim. Obojętnie jak rozbudowanym. Brak takiej możliwości w opowieści buduje w postaciach ciągłą potrzebę wyjścia, lecz nie umożliwia go w trakcie odbywania się samej historii, a przynajmniej nie w sposób klasyczny. Niektórzy bohaterowie sobie z tym radzą, a inni zawsze będą pragnęli uciec z zamknięcia. To tak jak wyjście samego minotaura z labiryntu. Jak wyjdzie, to co mu pozostaje? Traci siebie samego i swoją osobowość. A ci co weszli, zostali wrzuceni niby mogą wyjść… ale warto zauważyć, że gdy historia tyczy się w nim samym i się na nim opiera, to czy wyjście zwiększa możliwości? Poszerza charakterystykę zdarzeń? Pytanie wtedy: Czy w ogóle powinien być obecny labirynt, jeżeli w praktyce zaraz się z niego wyjdzie? Może wystarczy samoistne więzienie – zamknięta, ograniczona przestrzeń? Po co labirynt? Utrudnienia w ucieczce poprzez przestrzeń zamiast zabezpieczenia przed ucieczką w przestrzeni? Różnica polega właśnie na niemożliwości ucieczki przez labirynt, a utrudnieniem wyjścia przez zabezpieczenia przestrzeni.

Autor w Metrze decyduje się, że dopiero wyjście poza przestrzeń stanie się możliwe w trzeciej części, natomiast w Niezgodnej w praktyce w pierwszej już mamy przebłyski takiej możliwości. Problem polega na tym, że gdy postacie wyjdą z labiryntu, to wtedy on znika. Staje się ułudą. Staje się jedynie budynkiem, przestrzenią niby to zamkniętą, lecz się z niej przecież wyszło. Staje się przeszłością, która w praktyce jest niepotrzebna, zbędna. Niby zawsze jest częścią charakterystyki, ale tylko częścią, a nie jej podstawą, nie motywem głównym.

Inaczej właśnie to przedstawia się w Progressivie, odmiennie niż w zwykłym SAO, gdzie po pierwszym sezonie następuje wyjście (pierwszej nowelce), i Pathfinderze. Tam labirynty trwają nieprzerwanie i są osią historii. Muszę przyznać, że gra Owlcata ma tyle wątków, że labirynt jest jedynie małą częścią wydarzeń – głównie związanych z samym zakończeniem i postacią Bapfometa, ale w praktyce nie tylko.

Krótka informacja wyjaśniająca: Bafomet - Lord Demonów – Potężny Minotaur, który zapragnął uciec z Labiryntu, w który uwięził go Arcydiabeł Asmodeusz. Udaje mu się zbiec tworząc w sobie samym kopię demonicznej przestrzeni Ivory Labyrinth (Labirynt z kości słoniowej). Dzięki temu kontroluje powstały świat, ale sam labirynt pozostaje w nim jako ślad. Pokonuje magiczne zaklęcie uniemożliwiające wyjście z Ivory Labyrinth. Zamiast z niego wyjść, wprowadza świat w jego obręb. Zrzuca jarzmo tworząc demoniczny wymiar będący również labiryntem, z którego będzie mógł wyjść i do którego będzie mógł wejść. Złamał klątwę odkrywając jej główny sens, czyli niemożliwość znalezienia wyjścia.

Jednak to, jak twórcy obeszli problem nie wyrywając Minotaura z labiryntu bardzo przypadł mi do gustu nadając dodatkowy sens całemu motywowi. Tak samo jest w Progressivie autor przestał uciekać przed najbardziej ciekawą częścią historii, czyli pokonywaniem pięter wirtualnego świata Aincard. To był główny labirynt tej historii, w którym bohaterów uwięził „Kajabaja Akihiko” (Akihiko Kayaba). Gdy do niego weszli powstało mnóstwo możliwych historii i działań związanych z ludźmi w uwięzieniu: brak chęci do walki, apatia, mordercze instynkty, powrót do barbarzyństwa, a nawet potrzeba wywalczenia sobie wolności w bardzo różnie rozumianym sensie, łącznie z mordowaniem innych graczy – teraz samych ludzi, nie „growych awatarów”. To najciekawsze wątki, które zostały wyrzucone do kosza w momencie rozwinięcia fabuły w sferę wirtualną. Po co? Dlaczego porzucać wątek labiryntu?

Wychodzenie z Labiryntu w danej opowieści dotyczącej motywu jest ciekawsze niż samo wyjście. Sama istota bycia w nim tworzy interesujące pochwycenie historii i nadanie mu jakiegoś biegu, celu. Po wyjściu zatraca się sam sens istnienia wcześniejszego zamknięcia. Po co labirynt, jeżeli się go porzuca? Dzięki jego istnieniu nadajemy danej historii tryb i poczucie zamknięcia, utrudnionego albo uniemożliwionego wyjścia. Gdy ono następuje, to po co istnieje samo zamknięcie? Czy ten motyw wtedy ma sens? Może wystarczy więzienie zamiast labiryntu?

Jak już siedzimy w motywie labiryntu i jego konceptu z Pathfindera Wrath of the Righteous, to warto spojrzeć też na jeszcze jeden labirynt, którego za niego się nie uznaje, ale w praktyce nim jest. Każdy Licz, który chce się stać naprawdę nieumarłym, w trakcie swojego powstania potrzebuje przedmiotu przechowującego jego duszę, klatkę duszy (soul cage), by uciec przed najpotężniejszą boginią świata Pharasmą Panią Grobów (The Lady of Graves). Nazywają to relikwiarzem-filakterium-phylactery. To sposób na uniknięcie jej wyroku po śmierci, a wręcz ucieczki przed taką możliwością – stania się nieśmiertelnym bytem połączonym ze światem na zawsze poprzez połączenie swojej duszy z rzeczywistością. Filakterium jest w praktyce labiryntem, który ubezpiecza duszę przed ucieczką ze świata. Licz tworzy swój własny labirynt dla siebie, tak jak Bafomet. Chroni siebie, by móc wyjść i uciec od Klątwy Śmierci, tak jak demoniczny bóg, który uciekł przed Klątwą Arcydiabła.

Dlatego zakończenie całej historii w Pathfinderze jako Ascendent, czyli nowy bóg, jest bardzo ładnie związane z postacią Licza, jednakże twórcy nie idą w tym sensie tak daleko, jak wydaje mi się, że powinni. Stworzyli koncept, który mógłby przejść jeszcze dalej. Rozwinąć się w dalszą drogę.

SPOILERY!

Jednak odrzucili coś, co buduje to, czym jest właśnie Licz, czyli pewnością ucieczki od możliwości śmierci. Na koniec gry musimy wyrzucić coś do Rany świata (Worldwound), by ją zamknąć na zawsze. Możemy wrzucić istotę, która ją stworzyła czyli Areelu Vorlesh, możemy to być My albo nasze filakterium – będące naszą cząstką, lecz gra nie bierze jednego pod uwagę: Jak mamy z Zachariuszem stosunki przyjacielskie, to on stworzyłby dla nas kolejne filakterium – czyli NASZE poświęcenie się stanie, ale tak naprawdę nie spowoduje naszej straty jako Licza będącego wiecznie połączonym ze światem. Dlaczego z tego nie skorzystano? Nie wiem.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Osobiste przemyślenia – Batman Forever

Od autora: Mam nadzieję, że się spodoba.

Mógłby ktoś zapytać: dlaczego rozmyślam o tym wydanym w 1995 roku filmie? Odpowiedź byłaby prosta: Bo go ponownie obejrzałem. Lub co bardziej prawdziwe: znowu. Jednak dzisiaj to już nie tak samo co dawniej. Teraz nie poszukuje jedynie scen z Batmanem, kiedy bije innych po pyskach lub ucieka batmobilem. Oj nie. Teraźniejszość spowodowała zmianę obrazu i to o sto osiemdziesiąt stopni.
Nie tak dawno uważałem ten film za prawie tak samo okropny jak Batman i Robin, który naprawdę wzbudza we mnie zbyt wiele kontrowersji, nawet kiedy byłem małym człowiekiem. Ten wytwór to prosty paszkwil i zarazem wskazówka lub argument, jakich filmów nie wolno tworzyć z Człowiekiem-nietoperzem. Natomiast Batman Forever zawsze miał ode mnie plusa za batmobil na ścianie i Człowieka Zagadkę. A no i oczywiście za tą malutką scenę:
według mnie podstawę tego, jak powinien wyglądać Batman przy pracy. Wybiera gadżety, które mogą być mu potrzebne, a nie nosi wszystkie przy pasku niczym schowek w czarnej dziurze – to nie mag.
Jednak wróćmy może do konkretów, dlaczego podoba mi się teraz bardziej. Może z tego powodu, że dzisiaj już po edukacyjnych przygodach, widzę różne kolory w tym dziele. Szarość, nie jedynie czerń i biel, jak kiedyś, oraz jaśniejsze odcienie tęczy. Mówię oczywiście o starym jak świat: „Funie” – określenie zabawy i radości z danej rzeczy, czynności – fun. Tak jak już wspominałem, w filmie widać inne odcienie niż ten bijący po oczach fiolet. Głównie powstają dzięki tajemniczości samej osobowości Bruce’a Wayne’a vel Batmana. Rozbitego na dwie walczące ze sobą cząstki, chcące władać tą samą osobą. To jest właśnie główny temat tego filmu. O czym bardzo wielu zapomina. To działo nazywa się Batman Forver nie przypadkowo.
W pierwszej wersji filmu wstęp miał się zaczynać inaczej: 
 i być bardziej w wizji Tima Burtona, ale potem wtłoczył się producent. Narzucił obowiązek stworzenia kina familijnego. Trzeba było poprawić wszystkie zbyt drastyczne fragmenty i odrzucić tą scenę przemiany:
  Ewidentnie pomysł Bartona ukazujący właśnie tytuł filmu. To, że Bruce Wayne na zawsze zostaje Batmanem z wyboru.
Z tym właśnie wiąże się moje odkrycie. Ten film naprawdę ma Ciemną Stronę. Główne pytanie zadawane w domyśle przez Bruce’a: Po co być Batmanem? On sam nie umie na nie odpowiedzieć. To właśnie mówi Dickowi vel Robinowi w momencie tłumaczenia, że zemsta nie jest wyjściem. Przez nią właśnie stał się w Mścicielem Gotham, lecz nie pamiętam już dokładnie, dlaczego codziennie musi walczyć o miasto. Zatracił tą pewność misji.
Ponownie nachodzą go wspomnienia zmarłych tragicznie rodziców. A ponad to sam ma problem z Batmanem jako osobą. Wie, że kiedy przestanie nim być, miasto może być zagrożone. Czuje się przytłoczony tym problemem. Ktoś wybrał za niego – przynajmniej tak mu się wydaje. Przy okazji te dziwne wspomnienie z dziennikiem ojca, które przybywa do jego umysłu i wtłacza w nie niepewność. Tak mocarną, że sam Bruce chce przestać być Batmanem. Pragnie zostać tylko Brucem Waynem i sobie spokojnie żyć z panią doktor Chase Meridian – według mnie dobra Nicole Kidman, na pewno lepsza od Vala Kilmera (Batmana), – która ewidentnie również wskazuje mu drogę nie wychodzenia podczas nocy. Pokazuje, że ma dalej wybór, co obrazuje ostatnia scena, gdy Batman musi wybrać pomiędzy dwoma uczestnikami konkursu: 
 Nie wybiera żadnej strony. Oznajmia, że będzie obydwoma jednocześnie.
Oczywiście w filmie również widać inne ciekawostki. Na przykład strach przed Batmanem, wystarczy jego obecność, albo żart o naukowej opinii Pani Doktor. Również w filmie widać nawiązania do starszych nurtów sztuki. Romantyzm się nam kłania swoją tajemniczości oraz drogą do samozrozumienia tego kim się jest. Poznania własnych pragnień i prawd. Bez problemu można też dostrzec zabawne nawiązanie do poprzedniego filmu Burtona, kiedy Batman nie mógł wjechać na ścianę [Powrót Batmana].

Nie będę mówił o Robinie. Bo to się nie godzi…
Podsumowując. Warto obejrzeć Batman Forever pod względem spojrzenia na tą historię w sposób trochę odmienny od założonego. Przejrzenia bajkowej fasady, przy tym często średniej gry aktorskiej, na rzecz samej historii, która w jakiś sposób jest słodko-gorzka.

CDMN.

czwartek, 31 marca 2016

Star Wars Rebels – czyli Filoni i zwariowany kapelusz

Od autora: Nie będę rozwodził się nad wszystkimi odcinkami, bo to nie ma sensu. Każdy kto oglądał doskonale wie, o czym będę mówił, a jak nie, to przestrzegam przed masą spojlerów.
  
Star Wars, czyli Gwiezdne Wojny to Moje dzieciństwo i wiedziałem, czego pragnąłem i oczekiwałem. Jednak Disney i wcześniej Lucas Arts, a dokładniej Dave Filoni uznał, że wszystkie normalne pomysły mogą iść w odstawkę. Tak powstała myśl, by może coś nabazgrać dla potomności.
Pierwszy raz jak włączyłem Relebsów to pomyślałem: Przeraźliwie głupie, dziecięce i bez wyrazu. Następnie przybyła refleksja, przecież Wojny Klonów też nie były takie wyrównane w pierwszych odcinkach i sezonach, lecz wtedy wiadomo było, że będzie ich kilka – wyszło sześć i dobrze, bo dopiero w 3 zaczynało się robić lepiej, a w 6 to czasami można było ponownie uznać, że się ogląda Gwiezdne Wojny, oprócz chipów, których nienawidzę. Bywało źle i niemiarodajnie, a czasami niezgodnie z logiką… ale bywały i wysokie wzgórza, a nie jedynie niziny. Uznałem, że może i dam Rebelsom jakiś margines błędu. Może tak musi być, bo potem to zmienią i ulepszą. Ale doskonale pamiętałem o wcześniejszym serialu, który przecież nie poszedł do kosza. Ach, płonne nadzieje są.
Nadchodziło wtedy TFA Przebudzenie Mocy. Myślałem: Cóż za wspaniała bajka. To będzie coś na miarę Mojego wyobrażenia. Trailer mroczny i zagadkowy, tajemniczy. To pokochałem w EU Expanded Universe: pomysłowość, miejsce na niedomówienia i rozmyślenia fana, a zarazem wytłumaczenie, że nie wszystko wygląda tak jak na pierwszy rzut oka. Postanowiłem, że zawierzę Abramsowi, tak samo jak Filoniemu odnośnie Rebelsów.
Mijały kolejne odcinki bajeczki, a moje wiara coraz bardziej stawała się płytka. Bywało momentami ciekawie, lecz zwykle było nudno i bezsensu:
– nierówność używania Mocy (a fani wrzeszczeli na Luke’a, że w pierwszych książkach raz buduje zamki, a innym razem nie może podnieść kamienia, jednak większość tłumaczyła to tym, że się rozwija i zarazem nie jest pewien swoich umiejętności – dobre wytłumaczenie, zgadza się z logiką Star Wars: Moc to taka wiara [co jest nie do końca prawdą, bo nie wszyscy mogą jej używać]);
– głupota i zidiocenie dowódców oraz żołnierzy – bajka dla dzieci, lecz nietrafianie w nic to trochę zbyt duże uogólnienie;
– spłycenie i zepsucie większości postaci [tak inkwizytorzy też w to wchodzą, bądź co to urwali się właśnie z EU] – Inkwizytor ma problem ze złapaniem padawana Jedi i zabiciem go, bo… Tak? Wyszkolił go sam Darth Vader i powinien sobie radzić z takimi chłystkami. Rozumiem, że mistrza Jedi może nie dałby rady pokonać, a może rycerza też nie, lecz zwykłego padawana? To się nie klei. Tarkin nie umie sobie poradzić z byle małym oddziałkiem Rebeliantów, a jego działania polegają na: Skrócić ich o głowę! Alicja w krainie czarów i słabym taktycznym zamyśle oraz pozostawieniu włączonego komunikatora, którego nie mogli zagłuszyć niszczycielem? Trzema niszczycielami? Kolejny niespójny trick Kapelusznika. Może na dokładkę Darth Vader – chociaż One-Man Fleet się broni sam, ale akcja na Lothal trochę się nie udała. Rebelianci przetrwali… Rozumiem Leia, Luke, Han i reszta – bo mają przetrwać, lecz tutaj? Już minęło 15 lat po Upadku Republiki, Imperium nie może być aż tak zniedołężniałe i wybrakowane po latach prosperity;
– dziwność działania statków – raz TIE trafia i niszczy, a innym razem nie, a pole/osłona chroni, a raz tego nie robi, tak od niechcenia – trochę jak w Wojnach Klonów, no ale to zrzucam na karb przypadku i niech sobie będzie, dalej mi się nie podoba, ale niechaj tak zostanie;
– walka na miecze świetlne – niewyszkolony lub przed chwilą trenowany Ezra Bridger [Mostowiak lepiej do niego pasuje] jest lepszy od w pełni wyszkolonych od lat Inkwizytorów na usługach Imperium. Oczywiście… Oczywiście. Luke może, ale to syn WYBRAŃCA! Rey może, bo tak i od tego mementu Disney stracił mój jakiekolwiek szacunek odnośnie panowania nad Gwiezdnych Wojnami. Jeśli rok nauki lepszy od ich kilku? To Ezra powinien pokonać Vadera po 2 latach, no może 3 treningu. A na koniec nawet nie dali Nam dobrej walki i satysfakcjonującej Vadera z Ahsoką. Nic nad wyraz wielkiego nie pokazali, ani podniosłego. Jakbym oglądał Vader vs jakiś tam pospolity Jedi;
– wyciąganie z EU i najgorzej, że w sposób nieumiejętny: Świątyni Sithów – świetny pomysł, ale wykonanie trochę kuleje. Oczywiście, że wybucha… Tylko, że jej głównym działaniem było wykorzystanie przez holokron, aby uzyskać wielką potęgę, a nie pilnowanie go lub ochrona, co równałoby się z tym, że jak zabierasz, to jesteś ten zły; Yuuzhan Vongów – tak wielkie i kosmiczne walenie!; Rahm Koty – ślepy szermierz, czyli od teraz nasz ukochany Kanan Jarrus; różne warianty mieczy świetlnych – dalej mi nie udowodnili, że te kręcące się śmigiełka są przydatne do czegokolwiek. NIE! HELIKOPTER TO ZA DUŻO!!! Tego nie można obronić w żaden sposób; Mandalorianie – jak zwykle Kapelusznik ponownie wsadził swoje trzy grosze i powstali Protektorzy i dobrze, że pojawili się, lecz czemu muszą być kowbojami? Gdzie stara, mandaloriańska duma wojownika i najemnika! Ten sznyt wojskowy i brak skrupułów, co spowodowałoby niechybną śmierć Sabine – pożal się Boże dawnej szturmowczyni – uciekła z Akademii, co nie? – To chyba koniec wyrywania z EU, ale mogę się mylić. Nie obrażę się za komentarze;
Wróćmy jednak do głównego tematu, bo dygresja przyćmiła wszystko o czym chciałem opowiedzieć. Ostatni odcinek drugiego sezonu, finał tegoż fragmentu serialu, a zarazem taki zawód. Zapewne spytacie: Dlaczego Mistrzu? Dlaczego to zawód? A ja odpowiem: Ahsoka powinna umrzeć na oczach Anakina, który by nawet na nią nie spojrzał, bo już w planach miałby kolejną misję. Ezra Mostowiak i Rham Kota mogliby uciec, niechaj tak będzie, ale rozwalenie całej świątyni? Po co? By przyszłościowy Ben Solo alias Kylo Ren mógł sobie odnaleźć miecz świetlny styl europejski? Trochę to marne? Bo tamte działały poprawnie, a jego nie, więc wytłumaczą to tym, że znalazł uszkodzoną wersję. Nie kupuję tego. Kolejna głupota: Darth Maul dalej żyje. Po co to ciągnąć? Po co go ciągnąć dalej? Nie mógł umrzeć w walce na Dathomirze? Kapelusznik aż tak go kocha? To niech sobie powiesi go nad łóżkiem, a nie ciąga wszędzie. Mógł być w tym odcinku i dobrze, lecz mógłby też wreszcie zdechnąć.
Śmierć wszystkich trzech inkwizytorów i latanie na śmigiełkach, a zarazem pokazanie nowego i natychmiastowe odejście, to trochę za dużo w jednym odcinku, nawet jeśli dwupartowego. Jeśli chcieli ukazać to, że są oni beznadziejni i to potwornie, to im się udało. Nawet z psem Jedi nie daliby sobie rady, a jeśli Rycerze Ren są jakkolwiek połączeni z nimi, to Luke powinien ich zmieść jednym machnięciem ręki – no chyba, że wszystkich sprowadzamy do poziomu 0-1. Pchnę ja ciebie lub ty mnie, zobaczymy kto jest szybszy i sprawniej posługuje się Mocą. Nie! To nie o to chodziło. Trzeba trochę pomyśleć nad jakimiś technikami, czymkolwiek. Ten holokron to też dobry pomysł, niby taki super, a Vader nie mógł wykorzystać go na swoją stronę? Po co ta Świątynia Sithów, jak Sith nie mógł z niej korzystać, by się wzmocnić. Ponad to przeważnie tylko Jedi, by ją odwiedzali? Trochę to popaprane? Co nie? Rozumiem, że mogliby sobie sami zadawać ból i się kaleczyć, by dostać to czego pragną: Tak mówię o Dumbledorze i otwieraniu skrytek z Horkrusami. Trochę utraty krwi lub czegokolwiek. Ponad to, jeszcze to nierozumienie napisów na obelisku – bo to starożytna świątynia: tak odwołanie jak wół do EU i Vestary Khai z rozmową do strażników na Korribanie, czyli teraz Morabandzie.
Co tam ukryte jest jeszcze? Oprócz nieumiejętności walki inkwizytorów i Vadera, który nie umie złapać nie-jedi, Rhamy Koty, Mostowiaka po złej stronie… A jeszcze została Nam pradawna bitwa Jedi z… nie wiadomo z kim, bo nie pokazali nawet, żeby tam jakiś czerwony miecz się znalazł. To oznacza, że Sithowie nie używali mieczy świetlnych, czy może to, że tam ktoś inny chronił tą świątynie? O wejściu do niech nawet wspominać nie będę. Naprawdę nie ma innego wejścia, jak dziurą z góry? Trochę słaby pomysł. Ponad to mamy jeszcze tysiące mieczy świetlnych, może bez baterii, ale z kryształami. Wiecie o czym myślę?
To doszliśmy do końca. Dostaliśmy serial, który jest tak słaby jak TFA, nielogiczny, niespójny, głupkowaty i po prostu uderzająco podobny do EU, lecz bynajmniej nie w tej dobrej części – były tam błędy, ale je porzucono i trochę wyłagodzono, tak powstała dobra część EU. Ale Nam dorzucono okruszynki, mówiąc o wielkich płatach ciasta, a ponad to dodano je nieumiejętnie i trochę na bakier z sensownością. Bardziej, aby fan dostrzegł, ale broń Boże, aby ktoś inny zechciał zaciekawić się o wiele bogatszym i pełniejszym, a razem mądrzejszym światem Star Wars Legends.

PS. Odnośnie finalnego odcinka drugiego sezonu: Słyszałem o naukach Maula i jego patrzeniu na Moc oraz łamaniu łańcuchów, ale potem nie było wcale lepiej.
Pozdrawiam,
Heian

wtorek, 22 grudnia 2015

Przebudzenie Mocy a dawne Gwiezdne Wojny

Ciekawy przypadek… Im dalej z tym filmem żyję [znaczy od kiedy go zobaczyłem] tym gorzej z nim jest. Jak jeszcze wcześniej miałem potrzebę obejrzenia ponownie, by coś w tym dostrzec, to teraz już wiem, czemu mi się to aż tak strasznie nie spodobał. Czemu odrzuciło mnie z kretesem. Proste stwierdzenie: Star Wars, czyli Gwiezdne Wojny, czyli jednym słowem bajka, a więc musi istnieć morał… A jego tam brak i trudno go w ogóle tam odszukać. To On stworzył brak magii filmu. Bez niego została akcja. Czysta akcja okraszona emocjami. Zabawa dla plebsu. Bez oczywiście obrażania ludzi, za takie proste skojarzenie. Ten film się może podobać, ale uważam, że po prostu według mnie został źle zrobiony, przefanowany.
George Lucas stworzył przepiękną bajkę w Nowej nadziei. Pokazał przepiękną, dawną historię odbijania księżniczki i pokonania złego wroga w sposób nowatorki i odkrywczy, jak na tamte czasy. Przemienił świat. J.J. Abrams [Jar. Jar. Abrams] nie wykonał powierzonej mu misji. Nie dał swojemu filmowi nic ponad fanowskie odwołania i dużo efektów, głównie tych nie CGI, aby starzy fani ponownie poczuli się dziećmi. Oparł cały swój film na akcji, dynamice scen i emocjach wytworzonych hajpem i chęcią dowiedzenia się co dalej stało się z ukochanymi bohaterami. Niczym więcej. Stworzył kalkę z wydarzeń Nowej nadziei, nie dał w zamian nic nowego. Nawet nie powiedział co się z nimi dokładnie działo, ani z całym światem.
Pewnie większość od razu rozpocznie swoje perorowanie od tego, że przecież dał nowatorskie podejście, odświeżył film itd. Zgodzę się i zarazem nie zgodzę. Dał tak naprawdę: „Nową nadzieję bez nadziei”. Żadna myśl, ani głębsza, ani płytsza się tam nie pojawiła. To mnie zabolało. Brak księżniczki… Rey, nie jest nikim ważnym. Nie ma fortuny, tytułu… A to, że może być córką Luke Skywalkera uważam za głupotę, bo nie uwierzę w to, że ktoś gotowy poświecić siebie i w tym całą galaktykę skazać na cierpienie, aby uratować ojca, dał swojemu dziecku żyć w takich warunkach. Ukrycie go przez złymi to jedno, ale pozostawienie w takiej spelunce, to się nie mieści w głowie. Na pewno dałby tam kogoś, aby się nią opiekował, niczym Obi-wan nim w Starej Trylogii. A tutaj nie mamy nic takiego. Zero informacji, żeby ktoś jej pomagał.
W Nowej nadziei mamy spotkanie Luke’a z Benem, który opowiada mu o wszystkim. Daje Nam, widzom, odbiorcom rys fabularny. Oczywiście ze swojego punktu widzenia, lecz coś wiemy. Jacyś rycerze Jedi i złowrogie Imperium, a Darth Vader to zabójca ojca Luke’a… Zdrajca Jedi i Republiki, a miecz świetlny to broń na eleganckie czasy… Ciekawe czemu Kylo Ren ma takie „gunwo”…
Zauważyłem, że Disney ma dwie formy tworzenia, obydwa przerośnięte: w filmach forma nad treścią, a w serialach treści nad formą. Śmiesznie to słabe. Takie nieudolne bieganie po krawędzi wodospadu, które może się szybko skończyć upadkiem i złamaniem wszystkich kości lub nawet śmiercią – końcem.
Nie wiem dokąd to zmierza, ale wydaje mi się, że w złym kierunku, bardzo złym. Mamy nietrzymającą się kupy fabułę złączoną z dziesiątków wątków, również tylko lekko ciepniętych obok siebie. Bezsensowne działania wielkich sił w galaktyce. Uciekających niczym rozkapryszone dzieciaki mistrzów Jedi. Roztrzęsionych nastolatków, bojących się o swoją przyszłość… chociaż to ostatnie to wina dzisiejszego świata, ale można było to sprzedać lepiej.
Jednak i tak starzy fani powiedzą: w prequelach wszystko było złe i teraz jest świetnie. Tu właśnie pojawia się ten argument drzewo, kamień, credo, falochron: prequel. Potworne, że ludzie widzą tylko to co chcą, a ich umiejętność spojrzenia na dzieło kończy się na Jar Jarze. Jednak nie tylko on według nich był błędem, chociaż według mnie te właśnie „błędy” poprawiłyby to o niebo Przebudzenie Mocy. Należą do nich:
1) Choreografowane walki na miecze świetlne – w których istnieje coś takiego jak styl walki, a nie bezsensowne naparzanie mieczem w miecz przeciwnika. Gdzie tu finezja, myśl, wyuczony ruch? Jedi oparto na samurajach, a żaden z nich nie macha kataną jak cepem lub europejskim mieczem, którym walka polegała tylko na trzaśnięciu mocniej od przeciwnika, aby przebić się przez płyty. Tego właśnie uczyli się rycerze Jedi, walki nie polegającej na machaniu jak kijem, lecz szybkim zatrzymaniu przeciwnika w elegancki sposób. Na dodatek czystą energią ciężko się macha, popróbujcie sobie pokręcić krótkim kijkiem, aby przypadkiem „ostrze” nie rozorało wam połowy ciała.
2) Dłużyzny – czyli posiedzenia senatu, rozmowy w Holo-necie, ogólne rozmyślenia postaci. To one właśnie tworzą zarys fabularny wszechświata Star Wars i nikt nie miałby do nich pretensji, gdyby chociaż odrobinę pomyślał nad tym co mówi. Lucas może nie zrobił wszystkiego wyśmienicie… Reżyserem najlepszym nie jest i pewnie nigdy nie będzie, lecz ten człowiek ma wizje i pomysły, które obrastają same z siebie w legendy. J.J. nie ma kreatorskiej wizji. On umie kręcić i ten film był świetnie wyreżyserowany. Jednak właśnie przez ten brak, jakiś postojów, których w prequelach może jest za dużo, nie uzyskujemy informacje o stanie galaktyki: targanej wojennymi sprzeczkami, przerżniętej do samego jądra korupcją, tworzonymi bezsensownymi traktatami, które nikogo nie obowiązują. To właśnie w tamtej „nowej trylogii” pokazano. Korupcję i bezład władz, które już same nie wiedzą co robić. Jedynie zrzucają wszystkie problemy na rycerzy Jedi, a sami nie mają żadnych wyższych władz do pilnowania porządku.
To chyba koniec ich marudzenia, które poprawiłoby film, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jak nie, to dopiszcie w komentarzach, na pewno się ustosunkuje.
A i najbardziej według mnie fizyczna sprawa Przebudzenia Mocy: (fanfary) nadprzestrzeń. Dobra, Han Yolo, to Han Solo, więc nie ma co gdybać. Jednak super Starkiller, który strzela rozdzielającymi się promieniami w nadprzestrzeni/hiperprzestrzeni… Jasne.
Ten film to dokładnie ukazania tego, czym być nie powinien: pustą, bezrozumną akcją.

niedziela, 20 grudnia 2015

Star Wars VII The Force Awakens

Star Wars… Myślałem, że to będzie coś świeżego. Nowego. Z fragmentami ze Starej Trylogii, że będą odwołania itd. Jednak tak się nie stało. Uzyskaliśmy coś dziwnego, niezaskakującego lub może zaskakującego, ale w negatywnym stopniu. Odgrzewany kotlecik. To niedobrze działa na organizm.
Przeraźliwie źle, że tak to określę. Rozmyślałem cały dzień i biłem z myślami, czy coś nabazgrać, lecz chyba nie mam wewnętrznego wyboru. Trzeba wylać te myśli, bo zniszczą człowieka. Może tak przelećmy film od początku do końca punktując błędy i już informuję, od teraz będą pojawiały się spojlery w ilościach hurtowych, bo to nie jest recenzja, to tekst krytyczny i nie unikam odpowiedzialności z powodu poinformowania ludzi o danej sprawie. Premiera 18.12.2015 była, więc już koniec ukrywania i tajemnicy. Niech Moc Nas prowadzi.
Opiszę podstawę dla łatwiejszego zrozumienia dalszego tekstu i rozważań, bo po co owijać w bawełnę i unikać prawdy? Zarzućmy początkowe informacje o Gwiezdne Wojny VII Przebudzenie Mocy [Star Wars VII The Force Awakens]: Mamy dzieło mające się dziać trzydzieści lat po Powrocie Jedi [Return of the Jedi]. Luke Skywalker zniknął i wszyscy go szukają. W szczególności księżniczka Leia Organa, teraz generał. Walka po upadku Imperium dalej się toczy, bo z jej zgliszczy wyrósł nowy twór Najwyższy Porządek (NP.) [First Order] i walczy z Ruchem Oporu (RO.) [The Resistance]. Koniec początkowych informacji o filmie. Tak. Nic więcej. Kto? Z kim? Po co? Dlaczego? Brak odpowiedzi, bo początek jest nad wyraz krótki i od razu wrzuca w akcję.
Sam począteczek to, to co tygrysy lubią najbardziej. Pojawia się niszczyciel, ale inaczej. Bardzo interesująco, bo jakby wyłania się będąc czarnym na tle jasnej planety. Doskonale. Zaczynamy brawurowym atakiem NP. na jakąś planetę, Jakku, i jest świetnie. Atakujemy od razu, jak w Nowej nadziei [New Hope].
Poznajemy asa RO. pilota Poe’a Damerona, który uzyskuje od jakiegoś starego, najpewniej alderiańskiego, żołnierza lub obywatela plik z mapą do kryjówki Luke’a Skywalkera. Dobrze. Historia zaciekawia, nie wiemy co się dokładnie dzieje, lecz to dopiero początek filmu. Nagle następuje atak nieprzyjaciół. Nowi szturmowcy dobrze sobie radzą. Nawet zatrzymują myśliwiec Poe’a zanim wystartuje, brawo dla nich. Radzą sobie ze zgrają ludzików na pustynnej planecie, lecz członek RO. ukrywa się i czeka. Wtedy też do razu rozpoznajemy, który szturmowiec zdradzi, wiemy to z trailerów. Barki transportowe, super, podobają mi się. W ogóle design nowych konstruktów tego dzieła przypadł mi do gustu, oprócz uśmiechniętych hełmów… Myszka Miki przybywa… Bójmy się. Jednak na początku tego aż tak widać nie było. Chodźmy dalej.
Szturmowcom udaje się schwytać ludzi w wiosce i wtedy przybywa główny zły w swoim ekskluzywnym statku – Kylo Ren. I tutaj pojawiają się kolejne odniesienia do Nowej Nadziei, które nieprzerwanie będą się pojawiać w ilościach hurtowych. Mamy droida, który ma pliki i ucieka na pustynnej planecie, zły przybywa jakby już po napaści i stara się dowiedzieć co zrobiono z planami, zabija przesłuchiwanego… potem dobry człowiek atakuje złych. W tym przypadku as strzela ze swojego super karabinu snajperskiego, tak mi się wydaje, i pocisk zostaje zatrzymany w miejscu. Tu pojawia się nadzieja tego filmu. Wszyscy chyba pokochali właśnie tę scenę. Moc może tak wiele, a nie tylko odpychać lub dusić i wyciągać lub mieszać w umysłach. Doskonale. Łapią pilota i zabierają na swój statek. Szturmowcy robią masakrę w wiosce zabijając wszystkich złapanych.
Dobra. Film na razie idzie w dobrą stronę. Widać nawiązania, ale nie nachalne. Lekkie. Na początku niezauważalne. Nieźle się kręci. Pojawia się nasza wspaniała pierwszoplanowa rola kobieca w Przebudzeniu Mocy Rey, która ma pociągnąć to historię. Tak się wydaje. Mieszka sobie na Jakku i mamy ukazane jej trudne życie. Dobrze. Niech będzie kolejne nawiązanie. Ok. Przeżyję. Idźmy dalej, dalej.
Mamy Kylo, który używając Mocy wyciąga informacje od pilota i wysyła oddziały, aby odnalazły uciekającego droida. No to nasz rycerz Ren jest silny. To jeszcze ujdzie. Nawet ucieczka [brawurowa, bo przecież robiona przez czyściciela basenu z wypranym i zindoktrynowanym umysłem i świetnego asa, który przed chwilą przeżył najtrudniejsze lata swojego życia – sądzę, że cierpienie zadane przez Kylo nie było jakieś idiotyczne, niczym łaskotki] może przejść. Na siłę, bo przecież muszą przeżyć.
Udaje im się uciec na Jakku, ale się rozbijają. Nowy wygląd TIE jest ciekawy i nawet ładny. Na dodatek ma rakiety, a i nie roztrzaskuje się po strzela z ciężkiego karabinu blasterowego. Dobra Robota NP.
Od teraz pojawia się na głównej scenie Finn i mamy zlot w dół. Nadzieja bywa złudna. Odnajduje Rey, która jest prostym zbieraczem złomu i razem uciekają przed Imperium… Przepraszam, pomyłka. Nowym Porządkiem.
Tutaj pojawia się to co wzbudziło moje najgorsze obawy i spowodowało, że film Gwiezdne Wojny VII Przebudzenie Mocy to nie film wybitny, ani dobry, średni… możliwe.
Sokół Millenium został stracony przez Hana Solo, co wzbudza złe przeczucia, i nagle odnajduje się Solo z Chewbaccą. Zajmują się przewozem niebezpiecznych potworów… Tu film po prostu stracił każdy cal radości. Po prostu dalej mogło być tylko gorzej. I było.
Mamy bezsensownie infantylne żarciki dotyczące strzelania z kuszy, bo Han nigdy jej nie używał… JASNE! Był szmuglerem i przemytnikiem i nigdy nie zechciał strzelić z kuszy wookiech… Nigdy drugi pilot Sokoła nie został ranny. Mam w to uwierzyć? Chyba chcą mnie oszukać, ale w tak oczywisty sposób, że za bardzo to widzę. Niczym Hiszpańska Inkwizycja przerazić, bo jej się przecież nikt nie spodziewa…
Dalej przeraźliwie głupie spotkanie na jakiejś planecie u dziwnego stworka, trochę kantyna Mos Eisley, a ci tajni agenci… No gorszego sposobu głupiego przedstawienia pseudowojny się nie dało pokazać. Agenci, którzy nie wiedzą o swoim istnieniu, ale są w jednym miejscu… Przypadek?
Ponad to nagłe ukazanie się miecz świetlnego Luke’a… Hmm… Nowa Nadzieja i użycie miecza świetlnego przez Obi-wana? Nagła wizja z dupy… Przebudzenie Mocy? Możliwe. Jednak, czy ten miecz może przenosić wspomnienia? Czemu Luke’a nie doznał OGROMENJ wizji dotyczącej Swojego Ojca? Dartha Vadera? Może śmierć padawanów? Wielka Wojna? Nic. Pomysł z kosmosu… z nikąd, że tak lepiej to ujmę. To co to jest? Artefakt jasnej/ciemnej strony Mocy? Czy coś innego. Niespodziewana wizja o przeszłości lub przyszłości i mamy jakieś przebłyski czegoś. A właśnie, zapomniałem dodać, że Han mówi, podczas pierwszego spotkania, o Luke’u, który założył „Akademię” i chciał szkolić nowych rycerzy. Jednak najlepszy Kylo Ren (ciekawe, że zaczerpnięte z EU [Expanded Universe]) przechodzi na Ciemną Stronę, jak?, kiedy?, gdzie?, i zaszywa się gdzieś. Odlatuje. Nie zajmuje się upadłym uczniem, ani Snookiem, który nagle się pojawia. Nie uwierzę, że Skywalker o tym nie wiem, bo to byłoby bez sensu. Jakoś uczeń musiał na złą stronę przejść? Chyba od tak tego nie zrobił? A nawet jeśli, to znając Luke’a z Powrotu Jedi to nie dopuściłby do śmierci bliskich mu osób i starałby się ponownie przeciągnąć na jasną stronę Bena Solo, czyli syna Hana i Lei. O tutaj się pojawia kolejny odnośnik do EU. Ciekawe… Nie wolno zapominać, że Han nie znał starego Bena za bardzo, a Leia znała go jedynie z opowieści przybranego Ojca – senatora Baila Organy. Więc jedynym sensownym wyjaśnieniem… Nie ma go! Po prostu to głupie wyciągnięcie imienia od kogoś z Expanded Universe – syna Luke’a Skywalkera – i włożenia w rodzinę Solo. Jakby Kylo nazywał się Anakin, to wtedy dostałby punkty za chęć stania się dziadkiem Anakinem Skywalkerem alias Darthem Vaderem, a tak zyskujemy marną imitację pseudo Sitha, który bynajmniej nim nie jest. Nawet prawnie… Zabawne, nie?
Wróćmy jednak do fabuły, po wizji i bezsensownej ucieczce Rey przed przeznaczeniem, przybywa Najwyższy Porządek z całą armadą i Ruchu Oporu, Le’Résistance, w myśliwcach… Naprawdę nie mają żadnych sił naziemnych? Tylko X-wingi? Trochę słabo. Jednak nie martwmy się przecież pojawia się walka Finna z mieczem świetlnym – nr I. Daje radę, bo przecież przeszedł jakieś szkolenie w walce. Była choreografowana i dobrze, bo wygląda nieźle. Ratuje go Han Yolo i prawidłowo. Jednak Kylo Renowi udaje się schwytać Rey i uciec z planety.
Spotykamy Leie i Hana razem, a potem to jest coraz gorzej. Naprawdę mam uwierzyć, że niedoświadczony zbieracz złomu (Rey w tym wypadku) potrafi korzystać z Mocy od tak się uczy samoistnie? Z każdą sekundą staje się groźniejsza? Rozumiem, że jedi mind trick nauczyła się od Kylo Rena… Co nie? Jednak późniejsze jej działania wychodzą poza normalność. Jak staje się groźniejsza? Nigdy od kogo się uczy? Samoistnie wchłania wiedze z wszechświata. A potem walczy z uczniem Luke’a… Uczniem! Najlepszym!
Jednak nie idźmy aż tak szybko. Ostateczna walka dzieje się na planecie, a dokładniej bazie Starkiller… Nawiązanie do Powrotu Jedi i EU, a ponad to do Gwiazdy Śmierci… Potomkowie Imperium, jak i ono samo wolno się uczą.Więc robią dokładnie taki sam rów, ale teraz turbolasery niszczą jednym strzałem X-winga. Hurej! Może wreszcie działo, to działo, a nie głupie nic. Dobra. Walka mogła być. Niech będzie, że nawiązanie do Nowej Nadziei, aby się nie pluli „starzy fani”. Dobra. Rozumiem. Prosto i swojsko. Niech będzie, jak chłopcy z pustyni, tak i dziewczynka. Ok! Jednak scena Han Yolo, przepraszam, Solo i Kylo Ren, czyli Ben Solo, to po prostu majstersztyk niewykorzystanego potencjału… Zamiast uwolnić się od Hana przez Bena, ten go zabił i to w sposób bynajmniej niehonorowy lub zimny, lecz przypadkowy, jakby z chwilowego pomysłu i strachu… Bardzo słabego strachu. Tak umiera więc Han Yolo, spadając z wysokości niczym Luke w Imperium Kontratakuje. Żałosne. Ta śmierć nie była dobra.
A potem tylko gorzej. Jak już pisałem. Walka eskadr RO. z NP. może być, ale ostateczna walka wymaga kolejnego akapitu.
Jak wiemy Kylo dostaje z kuszy wookich, który wywala przeciwnika w górę i zabija na miejscu. Przeżywa… Zatrzymał blaster w powietrzu, może się jakoś dodatkowo ochronił… Mamy walkę mistrza rycerzy Ren z Finnem, byłym szturmowcem, i dobrze, że ten daje mu choć chwilę radę i coś mu tam zadaje. Ale nie ma szans z kimś kto ma po pierwsze Moc, a po drugie nie walczy tym ostrzem 2 raz w życiu. Wtedy, gdy Finn dostaje w dupę od Kylo, przybywa Rey. Walczy mieczem świetlnym i to średnio jej wychodzi. Chociaż ten rycerz zbyt lepiej nie macha nim, cep vs cep. Niezbyt piękne. Emocjonalne? Raczej takie fast and furious. Dochodzi do klinczu i wtedy rycerz Ren popełnia błąd zbyt wielu Sithów. Mówi, że ona potrzebuje mistrza Mocy. A wtedy Rey uzyskuje handicape’a, bo przypomina jej się, że ktoś coś mówił o Mocy i uspokojeniu i NAGLE walczy niczym Luke Skywalker, po szkoleniu u Yody i Obi-wana, vs Darth Vader na Gwieździe Śmierci II. Nawala tym mieczem, dalej jak cepem, ale Kylo przegrywa. A potem dostaje od niej kopniaka i ziemia się rozstępuje. Rycerz przegrywa z nieuczoną w niczym gówniarą… Jasne, nawet ranny powinien ją pokonać. Dalej mamy przybycie Chewbacci na ratunek Finnowi i Rey i odlatują Sokołem Millenium.
Przypadkowe obudzenie się ze śpiączki R2-D2 i odkrycie dalszej części mapy do Kryjówki Luke’a… Co ciekawe, Imperium miało jej fragment, a sprawdzenie jednego głupiego układu, nawet kilku, jak się ma forsę na 2 Gwiazdę Śmierci, nie powinno być problemem. Vader szukał Luke’a i wysyłał tysiące sond i było dobrze, a teraz… Jeden układ, a nie galaktyka… Po prostu głupie szukanie problemu.
Jednak ostatnia scena filmu i odnalezienie Luke Skywalkera i ten dziwny uśmieszek, a na dodatek najazdy kamery…
Nie. Nie. Nie! Nie na to czekałem 30 lat. Oj nie. Zniszczone Dzieciństwo. Moje Legacy na zawsze ze mną zostanie i Legends, nie oddam im tego. Słyszysz Disney. Nigdy!

Jednak Gwiezdne Wojny to Gwiezdne Wojny… Smutne, lecz prawdziwe.
Niech Moc zostanie ze mną i z Wami czytelnikami. Niech Wybraniec poprawi to coś, bo jest źle. Dawno, dawno w odległej galaktyce się nam chwieje i to mocno. Niczym Luke trafiany meblami w Imperium Kontratakuje.
Pewnie znajdzie się więcej błędów, ale muzyka była w miarę dobra. Nie świetny, taka jedynie profesjonalna.
Dziękuję za uwagę.