poniedziałek, 18 listopada 2013

Gniew jest wszechobecny...

Ludzie, a w szczególności Polacy, co z przykrością muszę stwierdzić, są bardzo naszpikowani złymi emocjami, które powodują nie tylko gry, lecz przede wszystkim ich wyimaginowane zdolności i umiejętności. Naprawdę, to trzeba opisywać i informować o tej działalności Naszych rodaków.

„Heian5550: report kata
[...]
Heian5550: I said she  fail
TQK Kebab: haha
TQK Kebab: zamknij pizde śmieciu
TQK Kebab: nawet nie umiesz Q trafiać
[...]
TQK Kebab: śmierdzielu pierdolony
TQK Kebab: więc ss.ij pęto
TQK Kebab: kur.wiszonie
[...]
TQK Kebab: kur.wo
TQK Kebab: potem mow w szkole
TQK Kebab: ze przegrywas zprzez nobów
TQK Kebab: je.bany śmieć
[...]
TQK Kebab: z brązu
TQK Kebab: reportuj
TQK Kebab: pierdoli mnie to
TQK Kebab: 1/18 *****
TQK Kebab: anio razu nie trafił
TQK Kebab: z klatki
TQK Kebab: pajac zjebany ciągle łapał graby blitza
TQK Kebab: i dzidy nidale
TQK Kebab: brąz spierdolony
TQK Kebab: ss.ij kaftan chu.ju”

Jak widać, na załączonym tekście, ten człowiek działał pod wpływem olbrzymiego wzburzenia. Sytuacja była klarowna, na początku już miał do wszystkich jakieś uwagi, o to, że gdzie się członek drużyny ustawia, na jakim miejscu, jakie ma pole działania. Nie będę rozpisywał mechaniki tej gry, bo nie o to tu chodzi. Chcę ukazać jego gniew, który wręcz wylewa się jak lawa po erupcji wulkanu, a więc pojawia się pytanie: Skąd ten człowiek ma tyle w sobie gniewu? Nie będę dywagował nad problemem, jedynie go ukazałem.

PS. Przepraszam za wszelkie wulgaryzmy, ale bez nich ten przykład nie ma swoistego znaczenia.

Dziękuje za uwagę.
Heain5550 (Gracz gry, w której ludzie się tzw. "rage'ują [rejdżują].

niedziela, 17 listopada 2013

Mroczny pokój

W ciemnym pokoju, w którym światło nie pojawiało się ani na chwilę i nawet nie wpadało przez okno, zapalił się żółtawo-pomarańczowy blask latarki. Poświecił w prawo, w lewo, potem na ściany, sufit, meble – starał się ukazać przynajmniej przez chwilę całe miejsce dziwnego zdarzenia.
Dwóje osób stało pośrodku pokoju i tylko jedna z nich była zainteresowana tym co ukazywało sztuczne światło, mężczyzna w czarnym płaszczu. Przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem i olbrzymią perfekcją, starał się uchwycić każdy szczegół. Jednak za chwilę zaniechał takiego działania i odezwał się spokojnym głosem, wręcz zimnym od zawodowego zacięcia:
– Jednak dzisiaj się panowie policjanci postarali. Zabrali wszystkie dowody i nie ma nawet co zbierać. Jak widać, nawet ślady krwi są niewidoczne, a to ciekawe, bo śledztwo nie mogło zakończyć się tak szybko. Chyba, że ktoś je wycierał – stwierdził obniżając tembr głosu. Przełożył latarkę do lewej ręki i prawą wyciągnął z kieszeni wewnętrznej płaszcza drewniane pudełko z wygrawerowanym i złoconym krzyżem papieskim na wieczku. Podszedł do stojącego niedaleko stolika i położył na nim przedmiot, a następnie go otworzył. Zaświecił latarką w to miejsce. W środku znajdowało się wiele różnych buteleczek, o dziwnych napisach na przyklejonych do boku papierkach, i małym srebrnym kropidle oraz niebieskiej latarce w kształcie prostokąta przy samym boku pudełeczka. Właśnie wyciągnął ten ostatni przedmiot i zaświecił jasnobłękitnym światłem na ścianę, a potem na podłogę.
Było tak jak się spodziewał, wytarte ślady krwi biegły od drzwi do samego okna. Ktoś zataszczył tu ciało lub je stąd zabrał. Przykląkł i przypatrzył się dokładniej plamom, które wskazywały swoim rozmazaniem wejście. Przyświecał dalej i szedł powoli, w kuckach. Wyszedł dziurą we drzwiach i poświecił na boki, w prawo prowadził ślad taszczenia i rozmaz krwi, a więc tam się skierował, nadal śledząc znaki, ale już idąc wyprostowany. Druga osoba właśnie szła za nim powolnym i stanowczym krokiem, w którym widoczna była finezja i spokój, brak jakiegokolwiek zdenerwowania – doskonałość, perfekcja, opanowanie.
Szybko doszli do końca korytarza i okna, które ukazywało jakiś budynek. Jednak ten nie wyglądał normalnie dla mężczyzny. On widział więcej niż zwykli ludzi. To okno nie było oknem, to drzwi osiemdziesiąte szóste. Znalazł je, odkrył wreszcie. Jednak nie spodziewał się tego co z nich wyszło.
Otworzyły się na oścież i ukazały mężczyznę, bardzo umięśnionego, wręcz nienaturalnie potężnego. Postury co najmniej olbrzyma, bądź największego z mocarzy świata. Dwu i pół metrowa kupa mięśni trzymała w dłoni maczugę z otoczonym stalą bijakiem. Uśmiechał się swoją mordą niezbyt przyjemnego gościa. Czarne włosy leżały w nieładzie, wystając we wszystkie strony, a twarz przypominała składankę chrząstek i kości przy pomocy buta. Jak wyglądała reszta ciała? Nie widział, gdyż tamten był immamentnie ubrany w nabijane ćwiekami skóry i glany ze stalowymi podeszwami, które wybijały nieprzyjemny dźwięk w czasie dotknięcia podłoża.
– Samael – stwierdził osobnik, powoli wymawiając każdą literę, stojący z tyłu mężczyzny w płaszczu. Ubrany był w całkowicie inny sposób od obydwu znajdujących się w korytarzu postaci, w zbroję. Pięknie wytworzona i doskonale gładka; napierśnik, naramienniki, karwasze, nagolenniki; oraz stworzona z najczystszego srebra, którego wytrzymałość wychodziła ponad wszelkie normy tego świata. – Ślepy Bóg lub Jad Boga, największy z nas i najsłabszy zarazem. Upadłeś naprawdę nisko, Sa’elu.
– Nie nazywaj mnie tak – warknął brzydal, śliniąc i opluwając przestrzeń przed sobą. Mężczyzna w płaszczu odszedł w bok i wycofał się do pokoju, z którego wcześniej wyszedł, chociaż patrzył zza framugi na to, co zaraz się stanie. – Nie mam tego imienia, nie jestem Synem Jego!– krzyknął podnosząc maczugę i spuszczając ją w dół z taką szybkością, że nikt nie miałby prawa jej zatrzymać, lecz właśnie to się stało. Ognista klinga wysunęła się ze srebrnej rękojeści trzymanej w prawicy osoby w zbroi, która z pełną finezją zrzuciła obuch przeciwnika w bok i robiąc piruet w prawo cięła, wykorzystując impet uderzenia, w bok olbrzyma. Ostrze trafiło i przecięło przeciwnika na dwie piękne połówki na wysokości trzeciego żebra, Samael rozpadł się.
– To koniec – mruknął Michał, nakazując schować się klindze. Nie ukrył jej, nie zniknęła z rzeczywistości – została w dłoni, tak jakby na coś czekał. I się doczekał. Leżąca na ziemi postać złączyła się samoistnie i podniosła trzymając maczugę, która zaczęła świecić jasnym blaskiem, który nieprzerwanie matowiał. – Albo i nie.
– Nie możesz mnie zabić, bo to ja rządzę śmiercią debilu. – Olbrzym wypluł ponownie litry śliny i podniósł się z podłogi opierając się na swojej broni. Uśmiechnął się i dodał: – Naprawdę uważałeś, że mnie zabijesz? Jestem nieśmiertelny, jak ty!
– Wiem.
– To dlaczego nie dasz mi zabić tego człowieka? – warknął Samael, stając już pewnie na nogach. Położył swój oręż na ramieniu i uśmiechnął się niepełnym uzębieniem. – Przecież on nic nie znaczy w Planie.
– Każdy ma swoje zadanie, Samuelu – odpowiedział spokojnie Michał, trzymając rękojeść przed sobą. Był przecież dowódcą Niebiańskich Zastępów, Archaniołem Najwyższego Boga, jedynego i prawdziwego. – Ty również je posiadasz, a więc odstąp i daj przejść temu człowiekowi dalej, by wypełnił swoją część Planu.
– Lucyfer dał mi coś żebym tego nie zrobił, oprócz pustych słów – stwierdził Serafin i popatrzył z nienawiścią na swojego dawnego brata. – Przewyższam cię mocą, a na dodatek to ja stałem przy Nim. To ja jestem przed Nim! – krzyknął i zaatakował maczugą od góry, a potem zniknął z widoku, gdy klinga miecza wysunęła się na pełną długość do parady. – A ja mam zadanie – rozległ się głos, a potem korytarz wręcz zadrżał od potęgi, która trafiła w ścianę naprzeciwko pokoju osiemdziesiątego dziewiątego. Wbity na metr w gruby, zbrojony betom Samuel patrzył rozkojarzonym wzrokiem na boki i nie mógł pojąć co się właściwie stało.
– Bóg jest pełen mocy – oznajmił ktoś wychodzący z pokoju. Ubrany w srebrzystą zbroję szedł spokojnym i dostojnym krokiem. W dłoni trzymał buzdygan, który wręcz świecił jasnością i niewidoczną potęgą jak latarnia. Cały korytarz oblało śnieżnobiałe światło.
– Witaj Gabrielu, co cię tutaj sprowadza? – spytał Michał, idąc z podobnym namaszczeniem i opanowaniem, miecz opuścił w dół i patrzył na Serafina z politowaniem. – Któż jak Bóg? No któż?
– Może ja? – zapytał niespodziewanie głęboki i zimny niczym lód głos, który dochodził z otwartych niedawno drzwi pokoju, którego nie było. Dwójka Archaniołów obróciła się w stronę tego zjawiska i natychmiast podniosła broń.
– Lucyfer – obydwoje wypali z obrzydliwym grymasem na twarzy.
– Wystarczy Szatan – dodał tamten stając metr od nich i uśmiechając się. Przypominał dobrze ubranego gentelmana z melonikiem i laseczką z główką w kształcie węża. Wspaniale skrojony garnitur, tak jak reszta odzienia, był w kolorze czerni, lakierki też i spodnie do kostek. Twarz wręcz zapraszała do rozmowy i porozumienia się. – Nie każdy lubi swoje drugie imię.
– Nie musisz go lubić, ono zostało ci nadane – stwierdził bez ogródek Michał i stanął przed przybyszem z rozgrzaną klingą oraz gotowością do walki. – Serafinie lub cherubinie, jesteś tak obrzydliwy, że nie można mieć pewności czym jesteś. Poddaj się na Chwałę Bożą.
– A po co? Żebyście ponownie mnie zamknęli? Przecież ciągle tam jestem uwięziony. Tutaj występuję, wiecie przecież jak – wyraził się ze smutkiem wręcz śmiertelnie poważnym, tak jakby naprawdę ktoś zrobił mu potworną krzywdę w czasie jego istnienia.
–Nie zwiedziesz nas taką gadką szmatką, Lucyferze – odparł Gabriel i stanął obok swojego brata. – Rafael za niedługi czas tu przybędzie, a wtedy będziesz zmuszony się poddać, a Sa’el pójdzie z nami.
– A dlaczego miałbym to zrobić, braciszku? – spytał Szatan i popatrzył na mężczyznę, który skrywał się za ścianą. – Nie ukryjecie mojego celu, tylko on wie co się tutaj stało i to on może to wydobyć, a ja tego bym nie chciał, bracia. Nie chciałbym.
– Więc odstąp i daj czynić Plan dalej – powiedział Michał i popatrzył do tyłu. Samael zniknął ze swojej dziury. – Nie dobrze – pomyślał. – Nie musisz przeciwko nam występować, możemy zaczekać do Ostatniego Dnia.
– Tyle czasu już zmitrężyłem na rozmowę z wami – stwierdził i pstryknął palcami. Podłoga zatrzęsła się otworzyła pod dwójką Archaniołów. Dywan rozjechał się na boki, niczym opiłki metalu przyciągane magnesem, podłoga tak samo. W jej miejscu ukazała się paszcza z wielkimi, półmetrowymi zębami. Dwójka aniołów natychmiast wyskoczyła w górę, zanim to na czym stali zmieniło swoje położenie, i wylądowali przy drzwiach osiemdziesiątego dziewiątego pokoju. Jednak cała droga do pomieszczenia, które chcieli zbadać zagradzały zęby potwora. – Powitajcie kochanego przez Hioba Lewiatana! – krzyknął i ukłonił się zdejmując melonik oraz kręcąc nim przed sobą. – Witam na pokazie śmierci dwójki sługo bożych, którzy nie potrafią sobie poradzić w tej beznadziejnej ludzkiej postaci. A zapomniałem, Samaelu, czy mógłbyś? – spytał, gdy zaraz obok wyrósł z powietrza wielkolud i otworzył drzwi, które przez wibracje, spowodowane pojawieniem się Lewiatana, zamknęły się. Obydwoje wyszli spokojnym krokiem.
– Nie jest dobrze – stwierdził mężczyzna w płaszczu i odszedł do tyłu, niedaleko okna i patrzył na okolice. Nie podobała mu się perspektywa zeskakiwania z czwartego piętra. Nie był przygotowany na taką ewentualność. – Może byście pomogli, to wy podobno jesteście doskonali.
– Doskonali w istocie i mądrości oraz sile, lecz Lewiatan również taki jest – stwierdził Michał, cofając się w tył. Widzieli jak potwór pochłania coraz większy teren, najpierw korytarz przypominał czarny prostokąt z zębami po bokach, a potem rozpoczął się dalej powiększać. Wódź Zastępów rozejrzał się i spojrzał na człowieka. – Kreda.
– Co?
– Biała kreda – powiedział ponownie, teraz dobitniej. – Potrzebuję białej, święconej kredy. Teraz!
– Już, już – odparł mężczyzna i podszedł do stolika, wyciągnął małą fiolkę, a z niej dwie pięciocentymetrowe kawałki wapnia. Podał je Archaniołom, a ci zaczęli rysować najpierw krąg wokół stołu, a potem półokręgami zajęli całą przestrzeń od okna do drzwi. Zrobili to w ciągu dziesięciu sekund, a więc Lewiatan wszedł jedynie dwoma zębami do pomieszczenia. – Lepiej się stąd wynośmy.
– Muszę przyznać ci rację – stwierdził Rafale, stojąc obok okna. Z postury przypominał zwykłego człowieka, ale świecące, złote włosy do pasa wręcz oślepiały. Ubranie nie wyglądało okazale, po prostu zwiewna biała szata. – Idziecie? – spytał z uśmieszkiem i wskazując za siebie, to znaczy na okno, które samoistnie stało się jasnoniebieskim portalem wiodącym na zewnątrz. Jednak nie można było stwierdzić, gdzie prowadzi, bo błękitna łuna wszystko zakrywała. Michał wszedł pierwszy, potem Gabriel, a Rafael czekał na człowieka i nieprzerwanie się uśmiechał. – Nie idziesz?
– A zadanie…
– Ono możesz wykonać później, lecz życie masz tylko jedno – powiedział i wskazał na wejście do przejścia, ale już bez uśmiechu. Mężczyzna zebrał się w sobie, zabrał kredę, pochował wszystkie urządzenia i pudełeczko, a potem przeszedł ze zdecydowanym wyrazem twarzy. – Zobaczymy jak polubi to Lewiatan – oznajmił Rafael i wyciągnął zza siebie dużą, złoconą kulę, którą rzucił do przodu, w stronę rozwartej paszczy potwora. Gdy przedmiot dolatywał do czerni, Archanioł zniknął razem ze swoim przejściem.

cdn.