Dwóje osób stało pośrodku pokoju i
tylko jedna z nich była zainteresowana tym co ukazywało sztuczne światło,
mężczyzna w czarnym płaszczu. Przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem i
olbrzymią perfekcją, starał się uchwycić każdy szczegół. Jednak za chwilę
zaniechał takiego działania i odezwał się spokojnym głosem, wręcz zimnym od
zawodowego zacięcia:
– Jednak dzisiaj się panowie
policjanci postarali. Zabrali wszystkie dowody i nie ma nawet co zbierać. Jak
widać, nawet ślady krwi są niewidoczne, a to ciekawe, bo śledztwo nie mogło
zakończyć się tak szybko. Chyba, że ktoś je wycierał – stwierdził obniżając
tembr głosu. Przełożył latarkę do lewej ręki i prawą wyciągnął z kieszeni
wewnętrznej płaszcza drewniane pudełko z wygrawerowanym i złoconym krzyżem papieskim
na wieczku. Podszedł do stojącego niedaleko stolika i położył na nim przedmiot,
a następnie go otworzył. Zaświecił latarką w to miejsce. W środku znajdowało
się wiele różnych buteleczek, o dziwnych napisach na przyklejonych do boku
papierkach, i małym srebrnym kropidle oraz niebieskiej latarce w kształcie
prostokąta przy samym boku pudełeczka. Właśnie wyciągnął ten ostatni przedmiot
i zaświecił jasnobłękitnym światłem na ścianę, a potem na podłogę.
Było tak jak się spodziewał, wytarte
ślady krwi biegły od drzwi do samego okna. Ktoś zataszczył tu ciało lub je stąd
zabrał. Przykląkł i przypatrzył się dokładniej plamom, które wskazywały swoim
rozmazaniem wejście. Przyświecał dalej i szedł powoli, w kuckach. Wyszedł dziurą
we drzwiach i poświecił na boki, w prawo prowadził ślad taszczenia i rozmaz
krwi, a więc tam się skierował, nadal śledząc znaki, ale już idąc wyprostowany.
Druga osoba właśnie szła za nim powolnym i stanowczym krokiem, w którym
widoczna była finezja i spokój, brak jakiegokolwiek zdenerwowania –
doskonałość, perfekcja, opanowanie.
Szybko doszli do końca korytarza i
okna, które ukazywało jakiś budynek. Jednak ten nie wyglądał normalnie dla
mężczyzny. On widział więcej niż zwykli ludzi. To okno nie było oknem, to drzwi
osiemdziesiąte szóste. Znalazł je, odkrył wreszcie. Jednak nie spodziewał się
tego co z nich wyszło.
Otworzyły się na oścież i ukazały
mężczyznę, bardzo umięśnionego, wręcz nienaturalnie potężnego. Postury co najmniej
olbrzyma, bądź największego z mocarzy świata. Dwu i pół metrowa kupa mięśni
trzymała w dłoni maczugę z otoczonym stalą bijakiem. Uśmiechał się swoją mordą
niezbyt przyjemnego gościa. Czarne włosy leżały w nieładzie, wystając we
wszystkie strony, a twarz przypominała składankę chrząstek i kości przy pomocy
buta. Jak wyglądała reszta ciała? Nie widział, gdyż tamten był immamentnie ubrany
w nabijane ćwiekami skóry i glany ze stalowymi podeszwami, które wybijały
nieprzyjemny dźwięk w czasie dotknięcia podłoża.
– Samael – stwierdził osobnik, powoli
wymawiając każdą literę, stojący z tyłu mężczyzny w płaszczu. Ubrany był w
całkowicie inny sposób od obydwu znajdujących się w korytarzu postaci, w zbroję.
Pięknie wytworzona i doskonale gładka; napierśnik, naramienniki, karwasze, nagolenniki;
oraz stworzona z najczystszego srebra, którego wytrzymałość wychodziła ponad
wszelkie normy tego świata. – Ślepy Bóg lub Jad Boga, największy z nas i
najsłabszy zarazem. Upadłeś naprawdę nisko, Sa’elu.
– Nie nazywaj mnie tak – warknął
brzydal, śliniąc i opluwając przestrzeń przed sobą. Mężczyzna w płaszczu
odszedł w bok i wycofał się do pokoju, z którego wcześniej wyszedł, chociaż
patrzył zza framugi na to, co zaraz się stanie. – Nie mam tego imienia, nie
jestem Synem Jego!– krzyknął podnosząc maczugę i spuszczając ją w dół z taką
szybkością, że nikt nie miałby prawa jej zatrzymać, lecz właśnie to się stało. Ognista
klinga wysunęła się ze srebrnej rękojeści trzymanej w prawicy osoby w zbroi,
która z pełną finezją zrzuciła obuch przeciwnika w bok i robiąc piruet w prawo
cięła, wykorzystując impet uderzenia, w bok olbrzyma. Ostrze trafiło i przecięło
przeciwnika na dwie piękne połówki na wysokości trzeciego żebra, Samael rozpadł
się.
– To koniec – mruknął Michał,
nakazując schować się klindze. Nie ukrył jej, nie zniknęła z rzeczywistości –
została w dłoni, tak jakby na coś czekał. I się doczekał. Leżąca na ziemi
postać złączyła się samoistnie i podniosła trzymając maczugę, która zaczęła
świecić jasnym blaskiem, który nieprzerwanie matowiał. – Albo i nie.
– Nie możesz mnie zabić, bo to ja
rządzę śmiercią debilu. – Olbrzym wypluł ponownie litry śliny i podniósł się z
podłogi opierając się na swojej broni. Uśmiechnął się i dodał: – Naprawdę
uważałeś, że mnie zabijesz? Jestem nieśmiertelny, jak ty!
– Wiem.
– To dlaczego nie dasz mi zabić tego
człowieka? – warknął Samael, stając już pewnie na nogach. Położył swój oręż na
ramieniu i uśmiechnął się niepełnym uzębieniem. – Przecież on nic nie znaczy w
Planie.
– Każdy ma swoje zadanie, Samuelu –
odpowiedział spokojnie Michał, trzymając rękojeść przed sobą. Był przecież
dowódcą Niebiańskich Zastępów, Archaniołem Najwyższego Boga, jedynego i
prawdziwego. – Ty również je posiadasz, a więc odstąp i daj przejść temu
człowiekowi dalej, by wypełnił swoją część Planu.
– Lucyfer dał mi coś żebym tego nie
zrobił, oprócz pustych słów – stwierdził Serafin i popatrzył z nienawiścią na
swojego dawnego brata. – Przewyższam cię mocą, a na dodatek to ja stałem przy
Nim. To ja jestem przed Nim! – krzyknął i zaatakował maczugą od góry, a potem
zniknął z widoku, gdy klinga miecza wysunęła się na pełną długość do parady. –
A ja mam zadanie – rozległ się głos, a potem korytarz wręcz zadrżał od potęgi,
która trafiła w ścianę naprzeciwko pokoju osiemdziesiątego dziewiątego. Wbity
na metr w gruby, zbrojony betom Samuel patrzył rozkojarzonym wzrokiem na boki i
nie mógł pojąć co się właściwie stało.
– Bóg jest pełen mocy – oznajmił ktoś
wychodzący z pokoju. Ubrany w srebrzystą zbroję szedł spokojnym i dostojnym
krokiem. W dłoni trzymał buzdygan, który wręcz świecił jasnością i niewidoczną
potęgą jak latarnia. Cały korytarz oblało śnieżnobiałe światło.
– Witaj Gabrielu, co cię tutaj
sprowadza? – spytał Michał, idąc z podobnym namaszczeniem i opanowaniem, miecz
opuścił w dół i patrzył na Serafina z politowaniem. – Któż jak Bóg? No któż?
– Może ja? – zapytał niespodziewanie
głęboki i zimny niczym lód głos, który dochodził z otwartych niedawno drzwi
pokoju, którego nie było. Dwójka Archaniołów obróciła się w stronę tego zjawiska
i natychmiast podniosła broń.
– Lucyfer – obydwoje wypali z
obrzydliwym grymasem na twarzy.
– Wystarczy Szatan – dodał tamten
stając metr od nich i uśmiechając się. Przypominał dobrze ubranego gentelmana z
melonikiem i laseczką z główką w kształcie węża. Wspaniale skrojony garnitur,
tak jak reszta odzienia, był w kolorze czerni, lakierki też i spodnie do
kostek. Twarz wręcz zapraszała do rozmowy i porozumienia się. – Nie każdy lubi
swoje drugie imię.
– Nie musisz go lubić, ono zostało ci
nadane – stwierdził bez ogródek Michał i stanął przed przybyszem z rozgrzaną
klingą oraz gotowością do walki. – Serafinie lub cherubinie, jesteś tak
obrzydliwy, że nie można mieć pewności czym jesteś. Poddaj się na Chwałę Bożą.
– A po co? Żebyście ponownie mnie
zamknęli? Przecież ciągle tam jestem uwięziony. Tutaj występuję, wiecie
przecież jak – wyraził się ze smutkiem wręcz śmiertelnie poważnym, tak jakby
naprawdę ktoś zrobił mu potworną krzywdę w czasie jego istnienia.
–Nie zwiedziesz nas taką gadką
szmatką, Lucyferze – odparł Gabriel i stanął obok swojego brata. – Rafael za
niedługi czas tu przybędzie, a wtedy będziesz zmuszony się poddać, a Sa’el
pójdzie z nami.
– A dlaczego miałbym to zrobić,
braciszku? – spytał Szatan i popatrzył na mężczyznę, który skrywał się za
ścianą. – Nie ukryjecie mojego celu, tylko on wie co się tutaj stało i to on
może to wydobyć, a ja tego bym nie chciał, bracia. Nie chciałbym.
– Więc odstąp i daj czynić Plan dalej
– powiedział Michał i popatrzył do tyłu. Samael zniknął ze swojej dziury. – Nie
dobrze – pomyślał. – Nie musisz przeciwko nam występować, możemy zaczekać do
Ostatniego Dnia.
– Tyle czasu już zmitrężyłem na
rozmowę z wami – stwierdził i pstryknął palcami. Podłoga zatrzęsła się
otworzyła pod dwójką Archaniołów. Dywan rozjechał się na boki, niczym opiłki
metalu przyciągane magnesem, podłoga tak samo. W jej miejscu ukazała się
paszcza z wielkimi, półmetrowymi zębami. Dwójka aniołów natychmiast wyskoczyła
w górę, zanim to na czym stali zmieniło swoje położenie, i wylądowali przy
drzwiach osiemdziesiątego dziewiątego pokoju. Jednak cała droga do
pomieszczenia, które chcieli zbadać zagradzały zęby potwora. – Powitajcie
kochanego przez Hioba Lewiatana! – krzyknął i ukłonił się zdejmując melonik
oraz kręcąc nim przed sobą. – Witam na pokazie śmierci dwójki sługo bożych,
którzy nie potrafią sobie poradzić w tej beznadziejnej ludzkiej postaci. A
zapomniałem, Samaelu, czy mógłbyś? – spytał, gdy zaraz obok wyrósł z powietrza
wielkolud i otworzył drzwi, które przez wibracje, spowodowane pojawieniem się
Lewiatana, zamknęły się. Obydwoje wyszli spokojnym krokiem.
– Nie jest dobrze – stwierdził
mężczyzna w płaszczu i odszedł do tyłu, niedaleko okna i patrzył na okolice. Nie
podobała mu się perspektywa zeskakiwania z czwartego piętra. Nie był
przygotowany na taką ewentualność. – Może byście pomogli, to wy podobno
jesteście doskonali.
– Doskonali w istocie i mądrości oraz
sile, lecz Lewiatan również taki jest – stwierdził Michał, cofając się w tył.
Widzieli jak potwór pochłania coraz większy teren, najpierw korytarz
przypominał czarny prostokąt z zębami po bokach, a potem rozpoczął się dalej
powiększać. Wódź Zastępów rozejrzał się i spojrzał na człowieka. – Kreda.
– Co?
– Biała kreda – powiedział ponownie,
teraz dobitniej. – Potrzebuję białej, święconej kredy. Teraz!
– Już, już – odparł mężczyzna i
podszedł do stolika, wyciągnął małą fiolkę, a z niej dwie pięciocentymetrowe
kawałki wapnia. Podał je Archaniołom, a ci zaczęli rysować najpierw krąg wokół
stołu, a potem półokręgami zajęli całą przestrzeń od okna do drzwi. Zrobili to
w ciągu dziesięciu sekund, a więc Lewiatan wszedł jedynie dwoma zębami do
pomieszczenia. – Lepiej się stąd wynośmy.
– Muszę przyznać ci rację –
stwierdził Rafale, stojąc obok okna. Z postury przypominał zwykłego człowieka,
ale świecące, złote włosy do pasa wręcz oślepiały. Ubranie nie wyglądało
okazale, po prostu zwiewna biała szata. – Idziecie? – spytał z uśmieszkiem i
wskazując za siebie, to znaczy na okno, które samoistnie stało się
jasnoniebieskim portalem wiodącym na zewnątrz. Jednak nie można było
stwierdzić, gdzie prowadzi, bo błękitna łuna wszystko zakrywała. Michał wszedł
pierwszy, potem Gabriel, a Rafael czekał na człowieka i nieprzerwanie się
uśmiechał. – Nie idziesz?
– A zadanie…
– Ono możesz wykonać później, lecz
życie masz tylko jedno – powiedział i wskazał na wejście do przejścia, ale już
bez uśmiechu. Mężczyzna zebrał się w sobie, zabrał kredę, pochował wszystkie
urządzenia i pudełeczko, a potem przeszedł ze zdecydowanym wyrazem twarzy. –
Zobaczymy jak polubi to Lewiatan – oznajmił Rafael i wyciągnął zza siebie dużą,
złoconą kulę, którą rzucił do przodu, w stronę rozwartej paszczy potwora. Gdy
przedmiot dolatywał do czerni, Archanioł zniknął razem ze swoim przejściem.