poniedziałek, 15 września 2014

Ekspiacja

Od autora: Wielu mówi, że ta „opowiastka” jest nudna i mało interesująca. Bym z tym polemizował... Zapraszam.

Nieprzerwanie pamiętał wydarzenia sprzed prawie już roku. Kłamstwo, które zapoczątkował chcąc uzyskać nowych znajomych. Jednak nie na długo mu się to zdało. Możliwe, że był to okres dłuższy niż miesiąc, lecz nie miał pewności. Już jej nie posiadał.
Okłamał przyjaciół, a może jedynie kolegów i koleżankę? Zdradził ich, bo nie chciał się przed nimi otworzyć. Nie chciał być źle zrozumiany. Nie pragnął odrzucenia od kolejnych ludzi. Nie pożądał już samotności. Dlatego też zmienił swoje zwyczajowe podejście i przyłączył się do gildii: „Czarny Kotów Pełni Księżyca”.
Skłamał, nie mówiąc prawdy o swoim poziomie. Skłamał, nie mówiąc o swoich umiejętnościach. Skłamał, nie mówiąc o własnych uczuciach. To przez jego kłamstwa Keito, przywódca gildii, popełnił samobójstwo, a Sachi… A Sachi umarła na jego oczach razem z resztą znajomych. Oni znali się od dawna, z prawdziwego życia i kółka informatycznego w szkole, a on się wtrącił. Wpadł w ich egzystencję i przez niego odeszli na wieki, przez kłamstwa. To była jego wina. Grzech, który będzie mu zawsze ciążył. A przynajmniej tak uważał. Nigdy o tym nikomu nie powiedział i więcej nie przyłączył się do żadnej gildii.

Dwudziestego pierwszego lutego dwa tysiące dwudziestego czwartego roku był w Lesie Wędrówki, bo przybył tutaj tylko z jednego powodu: poszukiwał zabójców. Morderców gildii „Srebrnej Flagi”, z której przeżyła tylko jedna osoba. Mężczyzna poszukujący sprawiedliwości, ale nie zemsty. Nie chciał śmierci osób zamieszanych w zabicie jego towarzyszy, lecz wysłania ich do więzienia. Skorzystania z kamienia teleportującego, który zabierze zabójców do aresztu Armii pod Czarnym Zamkiem na pierwszym poziomie Aincradu – wielkiego, stupoziomowego, latającego miasta wojowników.
Szybko dowiedział się o miejscu, gdzie zabito tamtą gildię. Dlatego też wyruszył na ten niski poziom z zamiarem odkrycia kryjówki Titan’s Hand. Gildii zabójców, ludzi gotowych zabić innych dla własnej uciechy lub zysku. Zwanych potocznie PK, Player Killer.
Miał zamiar dotrzeć do miasta i popytać w karczmach i na placach, lecz jego plany uległy zmianie podczas spotkania Silicy. Uratował ją w Lesie Wędrówki przed trzema Pijanymi Ape’ami, lecz nie zdążył uratować jej chowańca – Piny. Po rozmowie z nią zdecydował, że zmodyfikuje swój plan. Jeśli Titan’s Hand nadal grasują na tym poziomie lub nieprzerwanie interesują się rzadkimi przedmiotami, a wiedział, że tak, to na pewno postarają się go zaatakować. Miał zamiar razem z Silicą zdobyć mało spotykany item wskrzeszający chowańce. Była to bardzo pożądana nagroda za zabicie tylko dwójki graczy, którzy muszą być wymęczeni drogą prowadzącą do miejsca, gdzie znajduje się taki przedmiot.
Na dodatek, podczas powrotu razem do miasta, dowiedział się, że przywódca Titan’s Hand Rosalia właśnie zna Silicę. Spotkali się niedaleko karczmy, a więc już wiedzieli, że zmarł chowaniec dziewczyny, a to spowoduje na pewno złowrogie działania pomarańczowej gildii. Miał pewność, że bardzo tacy ludzie nie potrafi opanować swoich emocji, a to działało na jego korzyść. Na pewno zdecydują się odebrać im Kwiat Pneumy.
Silica stała się przynętą dla morderców, a on miał zamiar ją ochronić nawet własnym życiem. Nie chciał ponownie przeżywać doświadczeń związanych ze śmiercią… Jak z Sachi.

Dwudziestego czwartego byli już na czterdziestym siódmym piętrze, w Florii. Chociaż życie nie nabierało więcej sensu przez jej śmierć, to jednak nie zadręczał się tym już tak bardzo jak dawniej. Teraz idąc razem z Silicą po ścieżce prowadzącej do Wzgórza Wspomnień czuł powracającą radość z życia. Z prostej pomocy innym. Od dawna nikogo nie wspierał i tego nawet nie chciał. Ostatecznie jednak musiał jej pomóc, przez wzgląd na swoją siostrę, do której była podobna. Nawet powiedział to Sillice podczas podróży, z czego się roześmiała, lecz nie robiła mu żadnych uwag. Cieszył się z tego powodu. Nie lubił wypowiadać swoich przemyśleń i uczuć. A zdradzanie ich innym powodowało w nim dziwne odrętwienie.

Przyjmował na siebie ataki stworów, które dla niego były niczym. Mógł je pokonać jednym ciosem, nawet bez zmęczenia, ale pozwalał atakować dziewczynie. Chciał, by to ona powiększyła swój poziom. By tak jak on, mogła trwać w bezpiecznej świadomości własnej siły. By nie umarła z powodu głupiego i zarozumiałego dupka.
Nie lubił o sobie tak myśleć, lecz nadal czuł się źle z powodu własnego kłamstwa. Nieprzerwanie wyczuwał pustkę w sobie. Otchłań, której nie potrafił zapełnić, ale bliskość Silicy i możliwość zobaczenia jej uśmiechu podczas wygrywanych starć, koiła chociaż na chwilę serce i pozwalała myślom odlecieć na bardziej przyjemne rejony.
Jednak bez przerwy myślał o swoim głównym zadaniu. O własnej misji. Odkrycia członków Titan’s Hand i wysłania ich do aresztu. Po to tutaj przybył i po to też levelował dziewczynę. Gdyby coś poszło źle, miała przetrwać, nawet podczas możliwej jego śmierci.

Po kilku godzinach odnaleźli Wzgórze Wspomnień, a poskramiaczka zdobyła swój Kwiat Pneumy. Zakazał jej wskrzeszać swojego chowańca w tym miejscu, przez wzgląd na silne potwory w okolicy, lecz tak naprawdę chciał wykorzystać ją jako przynętę. Nie tylko podczas podróży, ale w czasie powrotu. Musiał być czujny. Był pewien, że ktoś zastawi na nich pułapkę.
Poczucie bezpieczeństwa, które czuła w jego otoczeniu i ta bezgraniczna ufność, wręcz go onieśmielała, lecz nie dał się nimi zawładnąć. Chłodna kalkulacja nie pozwalała jaźni odlecieć w dal i dlatego podczas powrotu do miasta odkrył miejsce pułapki. Widział, że skrywają się za drzewami. Jego sill wykrywania był ponad ich poziomem i to wielokrotnie. Nie mieli żadnych szans.
– Kirito? – spytała Silica, kiedy złapał ją za ramię i zatrzymał w miejscu. Znajdowali się na moście, który prowadził ścieżką do miasta.
– Kimkolwiek jesteście wyłaźcie zza tych drzew!
– Rosalia? – odezwała się dziewczyna widząc, kto wyszedł zza nich. On też wiedział kim ona była. To przywódczyni Titan’s Hand. Miała zielony znaczek, a to oznaczało, że jej koledzy, skryci za drzewami, mają pomarańczowe. To oni wykonywali brudną robotę. To ona odnajdywała i sprawdzała drużyny, które mogli bez problemu zrabować. Jednak dzisiaj dostaną za swoje. Pomści Sachi… Jednak dlaczego pomyślał o niej w tej chwili?
– Musiałeś nieźle rozwinąć swój poziom wykrywania, skoro udało ci się nas zauważyć, panie szermierzu – powiedziała przywódczyni gildii. Miała czerwone włosy i włócznię. Spojrzała na Silicę. – A jednak udało wam się zdobyć Kwiat Pneumy. Moje gratulacje. A teraz go oddajcie.
– O czym ty mówisz? – krzyknęła dziewczyna, lecz on wiedział już wszystko. Złapali haczyk, jak prości rzezimieszkowie.
– Nie w tym życiu, Rosalio – wtrącił się Kirito, stając przez swoją towarzyszką i naprzeciwko przeciwniczki. – Albo raczej, przywódczyni pomarańczowej gildii: Titan’s Hand. – Zobaczył w oczach napastniczki błysk zrozumienia, lecz nie był pewien czego dotyczył.
– Przecież jest zielona – wyszeptała Silica, zaskoczona jego słowami.
– To prosty trick. Zieloni znajdują cele i wabią je w miejsce, gdzie czekają pomarańczowi. Wczoraj podsłuchiwał nas jeden z twoich podwładnych – dodał bez chwili zawahania. Wiedział wszystko i miał już pewność, że się nie pomylił co do swojej misji i planów. Wszystko szło zgodnie z nimi. Nawet ich wczorajszy wybryk jeszcze bardziej uświadomił go, że ma pewność o tym, że złapali haczyk odnośnie Kwiaty Pneumy. Usłyszeli dość, by przybyć w pełnym składzie.
– Więc przez dwa tygodnie byłaś z nami w drużynie, bo…  – oznajmiła swoje myśli na głos Silica, wreszcie pojmując w pełni co się dzieje.
– Dokładnie – odparła Rosalia z uśmiechem. – Oceniałam waszą siłę, czekając aż uciułacie trochę grosza. Właściwie to ty mnie zainteresowałaś najbardziej, ale musiałaś strzelić focha i odejść. Wiadomość o rzadkim przedmiocie była niczym manna z nieba. A ty wiedziałeś o tym wszystkim i z nią poszedłeś? – zapytała się jego z nieskrywaną pogardą. – Głupi jesteś, czy może naprawdę kręcą cię dzieci?
– Żadne z powyższych. To ja cię tropiłem.
– O czym ty bredzisz?
– Dziesięć dni temu zaatakowaliście gildię Srebrnych Flag. Z pięciu osób przeżył tylko ich przywódca.
– A, mówisz o tych biedakach – wtrąciła się chamsko Rosalia, ale nie dał jej dalej mówić.
– Przeteleportował się później na linię frontu i całymi dniami błagał ludzi o pomoc w pomszczeniu przyjaciół. Tylko że nie chciał waszej śmierci. Prosił jedynie o zamknięcie was w więzieniu. Jesteś w stanie zrozumieć, co czuł?
– Nie – odpowiedziała i pstryknęła palcami prawej dłoni, a potem w nieznany rytm ruszyła swoimi biodrami. To go rozgniewało, lecz nadal utrzymywał nerwy na wodzy. Chciał ich pozabijać, tak aby już nikogo nigdy nie skrzywdzili. Tak jak on… – Trzeba być kretynem, żeby brać tę grę na serio. Przecież nie da się udowodnić, że umieramy wraz z naszymi postaciami. W każdym razie nie powinieneś się martwić o siebie? – Pstryknęła ponownie i zza drzew wyszła siódemka członków jej gildii, w tym szóstka z pomarańczowymi znaczkami. Informacje była poprawne, a więc nie miał się czego obawiać.
– Kirito, jest ich z byt wielu! Powinniśmy uciekać! – krzyknęła przestraszona Silica, lecz od odwrócił się do niej i położył dłoń na jej głowie, a następnie się odezwał:
– Będzie dobrze. Stań z tyłu i trzymaj kryształ w pogotowiu, na wypadek, gdybym kazał ci uciekać.
– Dobrze. Ale… Kirito!
– Kirito? – oznajmił jeden z członków pomarańczowej gildii i popatrzył na idącego w ich stronę wojownika w czarnym płaszczu i z ciemnym mieczem. – Nosi czarne ubrania, – rozmyślał nagłos, dodając kolejne argumenty – walczy jednoręcznym mieczem i nie używa tarczy. Nie może być. Czarny Szermierz? – Wszyscy z przeciwników, oprócz Rosali przeraziło się na dźwięk przydomka Kirito.
– To ten beater solujący na froncie? – dodał inny z nieukrywanym strachem. – Jeden z czołowych graczy!
– Jeden z czołowych? – pomyślała Silica, dziwiąc się swojemu pomysłowi. Dlaczego ktoś taki miałby się nią zajmować?
– Przecież żaden z nich nie zszedłby tutaj! – oznajmiła z pewnością siebie Rosalia. – Zajmijcie się nim i zabierzcie im wszystkie itemy!
– Giń! – krzyknęli napastnicy i zaatakowali. Korzystali ze sword skilli. Ciosy nadlatywały nieprzerwanymi, kolorowymi strumieniami z wielu stron, ale i tak nie mieli żadnych szans. Nawet najmniejszych, co zauważyła po chwili Silica.
– Muszę mu pomóc – powiedziała cicho, widząc, że towarzysz nie robi nic, oprócz stania w miejscu. Ataki uderzały w niego pozostawiając czerwone smugi na ubraniu. Już miała ruszyć, gdy zauważyła, że zielony pasek życia Kirito nieprzerwanie wraca do podstawowego poziomu. Tak, jakby… – Co się dzieje?
Przeciwnicy stali w kręgu, wokoło Czarnego Szermierza i dyszeli. Nic mu nie zrobili, a ten nawet się nie ruszył o milimetr.
– Ogłuchliście?! – wrzasnęła Rosiala, nadal nie rozumiejąc swojej złej sytuacji. Przegrała z kretesem. – Zabić go!
– Wasza siódemka zdaje jakieś czterysta obrażeń na dziesięć sekund – powiedział z pewnością siebie i dumą Kirito, widział zaskoczenie i złość na twarzach przeciwników. To dla niej jeszcze żył. Nakazała mu przetrwać do końca. – Jestem na siedemdziesiątym ósmym poziomie i mam czternaście tysięcy pięćset HP. W dodatku mój skill leczenia bojowego w te dziesięć sekund odnawia mi sześćset HP. Możecie próbować do usranej śmierci, a i tak nic mi nie zrobicie.
– To w ogółem możliwe? – odezwał się ktoś zza niego.
– Oczywiście – odpowiedział spokojnie towarzysz dziewczyny. – Zdobycie odpowiednio wysokiego poziomu czyni cię niezwyciężonym. Taką właśnie nieuczciwą przewagę dają MMO bazujące na systemie leveli. Mój klient wydał – wyciągnął z torby kryształ teleportujący – resztkę swoich oszczędności na zakup tego kryształu. Portal prowadzi prosto do więzienia, a wy grzecznie przez niego przejdziecie.
– Jestem zielona, więc jeśli mnie skrzywdzisz… – odezwała się pewnością siebie Rosalia, podnosząc ostrze włóczni. Jednak ruch Kirito był tak szybki, że nie zdążyła mrugnąć powiekami, a już stał obok niej z mieczem przy gardle. Ostrogi przy jego butach kręciły się prędko, przez błyskawiczny ruch, który wykonał. Mógł ją zabić tu i teraz, bez chwili zwłoki. Zabić kogoś z zimną krwią. Zemścić się za Sachi. Ponownie poczuł ból i pustkę w sercu.
– Przypominam jedynie, że gram solo – powiedział cicho do niej i spojrzał oczami wyrażającymi czystą nienawiść, którą czuł i starał się zatrzymać w sobie. Nie dać jej wyjść na zewnątrz, by nie zranić. – Parę dni z pomarańczowym znacznikiem nic dla mnie nie znaczy. – Zobaczył strach w jej oczach. Przerażanie, które tłumiła. Trwogę przed własną śmiercią, która zmroziła jej ciało i nakazała wypuścić broń.

– Wybacz Silica – powiedział, gdy znaleźli się już w bezpiecznej strefie, pokoju karczmy, i po wysłani gildii Titan’s Hand do więzienia. – Byłaś moją przynętą. Obawiałem się, że się przestraszysz, dlatego nic ci o tym nie powiedziałem.
– Nie bałabym się, – odparła i pokręciła głową – bo jesteś dobrą osobą. – Uśmiechnął się na te słowa. Dawno nikt mu tego nie powiedział. – Odchodzisz?
Zaskoczyła go tym pytaniem, ale odpowiedział:
– Ta, od pięciu dni nie byłem na froncie, więc muszę wracać.
– Czołowi gracze są wspaniali – oznajmiła niespodziewanie radośnie Silica. –Nigdy nie udałoby mi się zostać jedną z was. Ja…
– Poziomy to jedynie liczby – przerwał jej spokojnym głosem. Mówił prawdę, którą sam znał, która w nim trwała. – A w tym świecie siła jest jedynie iluzją, istnieją rzeczy o wiele ważniejsze. Następnym razem spotkamy się w prawdziwym świecie – powiedział wreszcie odwracając się w jej stronę. – Tam też z pewnością zostaniemy przyjaciółmi.
– Jestem tego pewna – odparła z uśmiechem i radością.
– To teraz ożyw Pinę – oznajmił wstając z łóżka, na którym siedzieli.
– Dobrze. – Szczęście, które z niej biło poprawiło jego humor. Znowu będzie musiał walczyć z potworami, w większości sam na sam. Lepiej jednak, że teraz posiadał lepsze wspomnienia niż śmierć Sachi. Gdyby się dało ją ożywić jak Pinę?
W żółtym, oślepiająco-jasnym blasku chowaniec powrócił do swojej dawnej postaci: niebieskiego smoka.

CDN.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Sword Art Online

 Nie mówię, że sam to napisałem, bo to byłby całkowity fałsz Jednakże przejrzałem całość i poprawiłem parę błędów, w większości literówek. Co do samej treści, to widać tutaj wielkość świata Aincradu. Autor się postarał i miał pomysł. Jednak widać ten skrót, o którym pisze na samym końcu.
Mam nadzieję, że się Wam spodoba, tak samo jak mi.

PS. Rzekłbym, że zrobiłem to prawie profesjonalnie. Justowianie, formatowanie tekstu, akapity... kropki. W razie odnalezienia błędu, proszę bez skrępowania pisać.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Zdrada

Strach i niepewność ogarniały ją nieprzerwanymi strumieniami. Nie potrafiła nic na to poradzić. Przytłaczająca wszystko ciemność zabierała oddech. Zakazywała robić cokolwiek oprócz jakże prostej i fascynującej czynności: myślenia o śmierci.

Znajdowała się w grze komputerowej, a dokładniej jej umysł się tam znajdował. Jaźń połączono ze specjalnym urządzeniem: NerveGear. Wykorzystywał on zaawansowaną technologię polegającą na pobieraniu wszystkich sygnałów z mózgu i wykorzystywaniu ich w grze. Kierowało się dzięki temu awatarem, tak jakby własnym ciałem. Cała skóra mogła odbierać różne bodźce, a machanie rękami i bieganie wydawało się naturalną czynnością. Jednak nie można było wtedy korzystać w żaden sposób z własnego ciała, oprócz mózgu.
Twórca tego urządzenia i całej gry, Kayaba Akihiko, przechytrzył dziesięć tysięcy wybrańców, którzy zakupili tą grę w limitowanej, przedpremierowej sprzedaży, i zablokował im możliwość wylogowania się z wirtualnego świata. Na dodatek każdy gracz został przyłączony do własnej postaci, lecz nie w zwykły sposób. Autor zeskanował ciała każdego z logujących się ludzi i wytworzył takiego awatara, jak wyglądał sam grający. Dlatego też wielu patrzyło na siebie i innych z nieukrywanym zaskoczeniem, bo nie wszyscy mówili prawdę podczas pierwszych chwil rozgrywki.
Kayaba Akihiko poinformował nad to wszystkich, że jedyną możliwością wyjścia jest pokonanie bossa z ostatniego piętra ze stu znajdujących się w świecie Aincradu. Nikomu nic nie da zdanie się na los i oczekiwanie aż ktoś zdejmie im NerveGeara. Autor pokazał im wiadomości o śmierci 213 graczy, którym zdjęto urządzenie z głowy. Ich mózgi zostały usmażone. Wiedziała, że to prawda, bo jedna z jej znajomych zmarła właśnie w ten sposób. Nagle zatrzymała się i awatar zniknął w dziesiątkach tysięcy kolorowych, malutkich kwadracików.

Wiedziała, że w ciągu miesiąca zmarło dwa tysiące graczy. Słyszała ponad to plotki, że nie każdy umarł podczas walk z potworami na pierwszym piętrze. Wielu samo się zabiło po utracie znajomych lub z własnego strachu, spowodowanego brakiem siły na pokonanie przeciwności. Duża grupa również straciła wiarę w to, że kiedykolwiek wydostanie się z tego więzienia. Słyszała też o niektórych graczach, którzy pomagali innym zniknąć na zawsze.
Po miesiącu rozeszła się informacja o odnalezieniu bossa z pierwszego piętra. Wyruszyła do Miasta Początku, by dowiedzieć się czegoś ciekawego o tym przeciwniku.
Był to Illfang the Kobold Lord, którego broniła gromadka mobów: Ruin Kobold Sentinels. Miał korzystać z topora i tarczy, a kiedy jego życie stanie się bardzo niskie, na poziomie krytycznym, to wtedy zmieni broń na talwar i jego skrypt ataku również stanie się inny. Nie ruszyła razem z tym rajdem, bo zobaczyła tam chłopaka, chodzącego w czarnym ubraniu i z mieczem na plecach, który wydał jej się dziwny, a ponad to uznała, że jeśli coś się nie uda, to jeszcze może umrzeć.
Zaskoczyła ją jednak informacja, że tym, kto pokonał w ostatnich chwilach bossa, gdy ten zadziałał inaczej niż zakładano i posiadał inną broń – katanę, no-dachi, i stał się beaterem, kimś gorszym od beta testerów i cheaterów, był właśnie ten chłopak. Wszyscy go znienawidzili, bo uznali, że nie dzieli się swoją wiedzą z innymi, a więc chce ich śmierci i jest po prostu złym człowiekiem. Ją jednak to przyciągało jak magnes. Chciała się dowiedzieć o nim jak najwięcej i właśnie, dlatego ciągle wyszukiwała nowych źródeł informacji.

Kirito, taki posiadał nick. Stał się dla bardzo wielu ludzi legendą, a w szczególności u tych walczących na froncie. Zwano go Czarnym Szermierzem, bo walczył tylko jednym mieczem, a ponad to, nie nosił żadnej tarczy, ani widocznej, grubej zbroi. Zawsze miał na sobie długi, ciemny, rozpięty płaszcz.
Jednak rok później, im dalej rajdy się zapuszczały, tym mniej informacji udawało jej się otrzymać. Sama nigdy nie była gotowa walczyć razem w dużych drużynach lub gildiach. Spotykała się z różnymi ludźmi i wykonywała pojedyncze zadania, lecz nie miała żadnych znajomych. Obawiała się ich śmierci, takiej samej jak jej przyjaciółki – w różnokolorowej chmurze. Jednak myśl o śmierci Kirito powodowała w niej jeszcze więcej nieprzyjemnych odczuć.
Dlatego wybrała się do jedynego źródła informacji, które zawsze dobrze działa i zbiera o każdym wiadomości: gildii zabójców. Ich członków zwano potocznie PK, Player Killers. Jedna z nich, najbardziej znana i najlepsza, „Laughing Coffin – Śmiejąca się trumna”, właśnie działała niedaleko i ona miała zamiar się do niej przyłączyć, by być na bieżąco informowana.
Kiedy znalazła się niedaleko punktu spotkania, wielkiego lasu na siódmym poziomie, to została złapana w pułapkę. Z drzew zeskoczyła trójka zabójców mających nad swoimi awatarami obracające się, czerwone romby. Oznaczały one morderców innych graczy tych, którzy już nie zatrzymywali się na małej liczbie zabójstw – pomarańczowe znaczki – tylko zabijali już z nieukrywaną radością.
– Ooo, złapaliśmy jakąś ptaszynkę – zaskrzeczał jeden z nich, trzymając w dłoniach dwa sztylety o lekko zagiętych klingach. – Kim jesteś?
– Chcę się spotkać z waszym szefem – powiedziała twardo i dobrze ukrywała strach o własne życie. Z nie do końca jasnego powodu, potrafiła stać się lodowata i nieustępliwa, gdy myślała o jego bezpieczeństwie.
– Chcesz się do nas przyłączyć? – spytał ktoś znajdujący się za jej plecami, nie usłyszała go wcześniej. Odwróciła się z bijącym mocno sercem, które uderzałoby, gdyby nie była w grze. Ten miał na sobie czarny, postrzępiony płaszcz zakrywający wszystko i maskę w kształcie czaszki. – Widzę, że tak. Po twoich oczach widzę tą pewność. Tą chęć zabijania. Lód dający taką możliwość, bo przecież nikt nie ma pewności, że Kayaba nie kłamał.
– Co mam zrobić? – zapytała bez chwili zawahania.
– Masz dwie możliwości. Jedną jest zadanie odnalezienia jakiegoś gracza i zabicia go, a potem przyniesienia czegoś, co nas upewni, że wykonałaś misję.
– Albo?
– Pójdziesz na jedną z naszych misji, oczywiście po krótkim treningu i z jednym pełnoprawnym członkiem jako obserwatorem.
– Rozumiem.
– Które wybierasz?

Widziała zapalające się lampy i zachodzące słońce. Nadchodziła noc i pora snu dla bardzo dużej liczby graczy mających pewność o bezpieczeństwie w gospodach. Jednak dzisiaj to zapewnienie nie da im zachować życia. Dostała zadanie odnalezienia celu, który wcześniej pokazano jej na zdjęciu. Była to dwójka graczy, kochającą się para. Nie znała ich w ogóle, lecz podobno mieli być w tym czasie niedaleko karczmy.
Zobaczyła ich, kiedy wchodzili do budynku, a potem wyśledziła. Byli w tym samym pokoju, to ułatwiało plan. Szybko wróciła do swojej drużyny. Jeden obserwator i dwójka uczniów. Towarzyszył jej jakiś wysoki facet w czarnym kombinezonie z ciemnym napierśnikiem. Dostali się do pomieszczenia oknem, idąc po dachu, i korzystając z niedawno zdobytych informacji, otworzyli interfejsy śpiącej dwójki przy pomocy ich własnych rąk. Tamci nie mieli na sobie żadnych pancerzy, a to ułatwiało sprawę.
Zabójcy wyzwali swoje cele na pojedynek: na śmierć i życie. Była to nie praktykowana często forma gry, a w szczególności teraz, gdy ktoś mógł umrzeć w rzeczywistości. Wyciągnęli swoje zatrute sztylety. Trucizna paraliżowała ofiary na bardzo długi czas i pozwalała je bez przeszkód zabić nie wystawiając się na kontratak nawet w bezpiecznej strefie miasta.
Wykonała swoje zadanie perfekcyjnie, jednym płynnym cięciem przecinając szyję.

Miasta w Aincradzie potrafiły się różnić w olbrzymim stopniu, gdy przechodzono kolejne piętra. Niektóre wyglądały jak wielkie średniowieczne stolice, a inne jak renesansowe, a niektóre przypominały muzułmańską Hagię Sophię. Niemała ilość znawców sztuki zwariowałaby w gąszczu takiego piękna, nawet komputerowego. Jednak gracze chcieli wydostać się do domu, więc nie patrzyli na cuda tego świata.
Ona sama też pomyślała o tym dopiero w momencie, kiedy zajmowała się nakładaniem trucizn na swoje małe sztylety. Wykorzystywała je do okiełznania ofiar.
Była na wysokim miejscu w hierarchii „Śmiejącej się trumny” z powodu właśnie zatruwających specyfików. W szkole uwielbiała chemię i wiele czytała o różnych środkach toksykologicznych. Dzięki swoje wiedzy potrafiła przejąć kontrolę na kilka sekund nad zainfekowanym człowiekiem i rozkazać mu pobiec w jakimś wskazanym przez nią kierunku lub zatrzymać się. Jednak popełnienie samobójstwa wykraczało poza jej umiejętności. Umiała też zranić tak śmiertelnie ofiarę, że ta ciągle traciła część życia i jedynie uleczenie z pełną ilością HP powodowało jej wykasowanie. To możliwe było przy wykorzystaniu bardzo mocnych mikstur i kamieni uzdrawiających i odtruwających albo korzystając przy okazji z ochronnej strefy miast. Nigdy z nikim nie podzieliła się swoimi najlepszymi recepturami.
Niespodziewanie otrzymała informację o bardzo ważnym celu, który będzie wracał z polowania na 69 poziomie za kilka godzin, tam gdzie znajdował się front głównych działań. Zdecydowała się przyjąć zlecenie i nie była zaskoczona, gdy dostała wiadomość z namiarami: „Asuna – wicedowódca gildii Rycerzy Krwi. Ulubiona broń: bardzo lekki i szybki rapier. Zaleca się unieszkodliwić na odległość i dla pewności dobić.”
Zebrała swój sprzęt i wyruszyła w podróż. Była najlepsza.

Kiedy słońce zaszło, już znajdowała się na wcześniej wybranym drzewie, przy ścieżce prowadzącej do samego wejścia do lochu. Spokojnie liczyła sekundy i sprawdzała trzymane w dłoni trzy małe sztylety, wszystkie z różnymi, zabójczymi truciznami; paraliżem, utratą życia, przejęciem kontroli. Trafienie chociażby jednym spowoduje jej zwycięstwo. Oczekiwała swojego celu z lodowatym opanowaniem doskonałego mordercy.
Usłyszała głos dwóch osób, nie tylko dziewczyny, ale też jakiegoś chłopaka. Tego nie miała w planach, lecz była przygotowana na taką ewentualność. Uznała, że najpierw unieruchomi ją, a potem tamtego zabije przy okazji, by nie znaleziono świadków. Najpewniej był członkiem tamtej żałosnej gildii. Czekała na moment, kiedy ofiara stanie na wybranym wcześniej miejscu, z którego z pewnością trafi swoją nic nie wiedzącą ofiarę.
– Wiesz, Lisbeth zajmuje się kowalstwem i u niej samej ostrzę swój miecz – oznajmiła dziewczyna. Zabójczyni słyszała z daleka prowadzoną rozmowę, bo miała bardzo wysoki poziom podsłuchiwania, który nabyła podczas misji dziejących się przy drzwiach. – Nie masz się czego obawiać, to bardzo przyjazna osoba.
– Najpewniej – odparł niepewnie chłopak. Coś jej przypominał, lecz nie wiedziała dokładnie co. Zbliżali się coraz bardziej. Zaraz znajdą się w wyznaczonym miejscu. Nie miała czasu na rozmyślenie, jeśli chciała wykonać powierzone jej zadanie. – Chociaż nie mam, co do tego pewności, bo Egil nie jest złym kowalem.
– Kirito, on jest przede wszystkim paserem, przecież wiesz.
– Wiem.
Morderczyni zawahała się, ale tylko na sekundę. Zadziałała instynktownie i wybrała najpotężniejszego przeciwnika. Rzuciła trzema ostrzami z taką prędkością, że nikt nie powinien ich odbić, lecz nie zaatakowała byle kogo. Klinga wyskoczyła zza ramienia chłopaka i odbiła w bok wszystkie lecące pociski. Dopiero w tym momencie zrozumiała, co dokładnie zrobiła. Zaatakowała Czarnego Szermierza. Tak jak się spodziewała, jego kontratak nastąpił natychmiast.
– Asuna, uważaj! – krzyknął wojownik i szybko wybiegł w stronę atakującego z drzewa przeciwnika. Trzy małe igły wyleciały w jej stronę podczas jego biegu. Uniknęła ich, przeskakując na inną gałąź. Jednak wtedy zrozumiała, że popełniła błąd. Skill, który wyprowadził znad głowy Kirito, przeciął całą kępę gałęzi i również jej rękę przy okazji, gdyby nie zeskoczyła na ziemię. Jednak podczas skoku, rzuciła kolejnymi ostrzami, które zdążyła wyciągnąć z torby. Nie podołał temu wyzwaniu, za mała odległość. Sześć lecących pocisków w wielu miejscach, chciał ich uniknąć skacząc na podłoże. Prawie mu się udało i tylko jedno płytko przecięło ramię. Jednak i tak upadł na podłoże z bezwładnym ciałem i wykrzywioną z bólu twarzą. – Trucizna – zdołał tylko powiedzieć, aż trucizna odebrała mu tą możliwość.
– Kirito! – krzyknęła zaniepokojonym głosem Asuna i zabójczyni nawet nie zdążyła obrócić się na czas i postawić jakiejkolwiek gardy, po wylądowaniu. Zielone smugi skillu wicedowódczyni uderzyły w przeciwniczkę z takim impetem, że odleciała na dobre dwadzieścia metrów, a jej pasek życia od razu wskoczył na czerwony poziom. – Kirito! – Członkini Rycerzy Krwi nie prowadziła dalszej konfrontacji i podbiegła do leżącego towarzysza.
Zabójczyni trafiła go zwykłą paraliżującą trucizną, kryształ odtruwający i nic złego mu się nie stanie. Jednak sama morderczyni już zniknęła tej dwójce z widoku. Pokonania i upokorzona.

Od dawna nie wspominała własnej, zmarłej już od dwóch lat znajomej. Przyjaciółki znikającej w tysiącach, błyszczących kwadracików. Kiedy pierwszy raz usłyszała o możliwości śmierci gracza, obiecała sobie, że nigdy na nią nie pozwoli, by nikt nie musiał cierpieć tak jak ona. Ale nie zawahała się zaatakować jego, nawet wtedy, kiedy poznała przeciwnika. Mogła się wycofać i znaleźć inną okazję do zlikwidowania celu.
Niemniej jednak nie zatrzymała się i teraz jęczała, leżąc na swoim łóżku. Wiedziała, co musi zrobić. Co mówi jej własne serce i umysł. On nigdy w niej niczego innego nie zobaczy, oprócz twarzy mordercy. Kogoś gotowego zabijać z zimną krwią. Seryjnego zabójcy z wielkim doświadczeniem.
Przegrała go z nią, tego była pewna po jej biegu w jego stronę. Wyczuła w niej strach, który sama przez bardzo długi czas czuła, aż zabijanie stało się rutyną. Kirito odszedł na dalszy plan i pojawił się jeden cel: bycie najlepszym zabójcą.
Teraz, zła na samą siebie, cierpiąca nie możliwy do nazywania ból i nienawidząca własnego ja, podniosła się z łóżka i podeszła do stołu z wieloma flakonami. Wybrała najbardziej jej znane, własne mikstury, i usiadła na wyściełanym futrem, miękkim fotelu. Wyzwała samą siebie na pojedynek.
Wypiła najpierw truciznę nakazującą, a po kilku sekundach, gdy oszołomienie minęło, połknęła specyfik zatruwający HP, a potem najlepszy paraliż. Widziała uciekające z niej życie. Wiedziała, że umrze i to w krótkim czasie, lecz nie chciała zatrzymać tego powolnego stanu. Wreszcie poczuła, że robi to, co naprawdę chce. Stała się wolna i nie czuje żadnego strachu. Zdradziła własne zasady.

CDNN.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Wakacje wakacjami, a Ender Wiggin lami.

Kochał ją nawet bardziej… Nie, nawet o tym nie chciał myśleć. Miłość? Czymże ona jest, jak nie nią? Tak, rozmyślał o niej każdego dnia. Każdego zawszonego dnia. W szczególności w wakacje, czas bardzo szczególny. To okres tylko dwóch miesięcy, lecz… jakich miesięcy! Najbardziej słoneczne i najdłuższe dni w roku. Wspaniałe!
Dotknął jej ramienia z rozbawieniem. Leżała obok niego… naga, a przynajmniej niczego nie wyczuł podczas nocnych wypadów. Zaśmiał się w myślach, przypominając sobie to, co dzisiaj wyczyniali. Annały można by zapełnić po brzegi.
Nie zadrżała pod dotykiem jego palców, musiała mocno spać. Sam był zmęczony, ale nie mógł teraz zmrużyć oka. Jej piękno i delikatność… Chociaż, może to trochę zbyt górnolotne słowo, bo potrafiła być boginią zniszczenia. Niczym Atena roznosiła wrogów w pył. Każdy, kto stawał na jej drodze, szybko z niej znikał. Wprawdzie czasami nie mógł się powstrzymać przed przytuleniem i pogładzeniem po głowie, gdy widać było, że miała już dość trudów i po prostu wypaliła się.
Kochał w niej właśnie to: wytrwałość i zawziętość w dążeniu do celu i kruchość w bliskim kontakcie. Wiedział, że jeśli chciała, mogła osiągnąć wszystko, lecz bywały także chwile upadków, prostego rozpłakania się. Odejścia od twardego, wszechobecnego parcia do przodu, by naładować siły na kolejny dzień życia.
Jasne, że kochał ją całą. Szczególnie w momentach złości. Uwielbiał, gdy to robiła. Wyglądała jak naburmuszony, mały kotek. No jak nie przytulić? Czasami wtedy mu się wyrywała i krzyczała, lecz nigdy nie puścił. W czasie robienia mu perfidnie krzywdy, gryzienia i darcia pazurami, przyciskał ją mocniej i wreszcie przegrywała, gdy brakowało jej już oddechu. Wtedy często rozpłakiwała się na jego ramieniu, a on niczym Adonis trwał niezłomnie i nieugięcie obok, do czasu powrotu twardej Ateny.
Jednak bywały chwile, gdy „Uparta” nie przybywała i pojawiała się Afrodyta. Wtedy to się działo i nigdy nie wspominał źle tych momentów. To co wyczyniali… Po prostu można napisać poezję długą jak Pan Tadeusz. Te delikatne, wręcz kocie ruchy wprawiały go zawsze w osłupienie. Zwykle twarda i wytrwała zamieniała się w boginię miłości i wrażliwości. Kochał ją. Naprawdę, za nic na świecie nie oddałby jej… No chyba, że za dwie takie – byłoby to ciężkie, ale czasami nawet o tym marzył. Jednak dwie wkurwione Ateny… To mogło być za dużo, nawet dla niego.
Przejechał dłonią po doskonale wyprofilowanej sylwetce boków, a potem bioder z cudem skierowanym w jego kierunku. Znał doskonale tą piękność, lecz zawsze zaskakiwała go ta doskonałość. Wspaniałość ciała i umysłu. Tak… niczym bogini.
Jednak nie tylko przez podziwianie pięknych widoków w świetle księżyca nie mógł zasnąć. Chociaż długie włosy prawie do bioder wyglądały kosmicznie wspaniale. Jednak przede wszystkim w głowie brzęczała mu natrętna myśl. Nie! Nie dotyczyła jej, ale można by to tak zinterpretować. To ona w końcu zaciągnęła go do kina, a wcześniej kazała przeczytać książę o Enderze. Zwichniętym psychicznie chłopcu, którego (chyba) genetycznie modyfikowano, miejmy nadzieję, że nie w kazirodczym związku i nie w probówkach. O boże Imperatorze! Nie, Patriarchą to ten Wiggin nie był. Zbyt mały, nikły, nic nieznaczący, inteligentny geniusz strategiczny z wysokim syndromem własnej wartości, który nakazywał mu brać wszystkiego „na klatę”. Nie miał do dyspozycji żadnego Legionu Kosmicznych Marines – nadludzi, półbogów w potężnych zbrojach i mających zabójczą broń. Nie! Ender Wiggin był/jest (nigdy nie wiadomo) piętnastoletnim dzieckiem rodziców, którzy wychowują SWOJE dzieci na seryjnych morderców innych ras. Znaczy się dowódców wojskowych zabijających obcych, którzy zaatakowali Ziemię. Warhammer 40.000 krzyczy wielkimi literami o pomstę do Imperatora, by rozniósł idiotyzm dowódców ludzi. Świetny plan!
Szkolisz seryjnego mordercę i wmawiasz mu, że robi to dla dobra ludzkości i nawet, kiedy on się kapie, dalej jedziesz swoją bajeczkę. Wspaniale, ale co robi z tym Ender? Oczywiście chce odbudować rasę, którą pomógł zniszczyć i rozwalał ją z takim zaangażowaniem. Lekki problem psychiczny? Zmiany nastrojów i zdań oraz oczywiście, syndrom własnej wartości?
Jeśli to ma być książka dla młodzieży, to ja odpadam. Pokazanie chłopca, który z zimną krwią i strategicznym instynktem zabija i kaleczy przeciwników, a wrogów doszczętnie wyniszcza. Holy God Emperor! To chyba jednak jakiś Twój wysłannik, ale nie… To nieprawda, bo Ender rozpoczyna poszukiwanie kolonii dla swoich przeciwników, robali. Ciekawe, prawda? Niszczy tylko po to, by potem odbudowywać. Gdzie widzicie tutaj logikę? Nieprawda, jeśli ktoś tak pomyślał, chłopak nie odmieni robali, lecz chce powrotu właśnie tego, co sam niedawno zepsuł. Niczym nierozgarnięte dziecko, wiek trzy do ośmiu, może dziewięciu lat. Piętnastoletni geniusz na poziomie chłopczyka w sukience… Straszne i chcieć oddać ludzkość w ręce kogoś takiego… Niedopuszczalne!
Te właśnie myśli nie dawały mu spać.
Chociaż nie tylko one. W dużym stopniu jej piękno zbytnio rozpraszało jego uwagę i zasnuwało umysł wyobrażeniami, wspomnieniami, marzeniami i wieloma innymi rzeczami, ale to niedawno dokończona książka ze świata Warhammera 40.000 Czas Horusa stała mu ością w gardle. Opisano tam wspaniałość Imperium Imperatora, Władcy Ludzkości, Światła Ludzi, które w czasie Wielkiej Krucjaty powiększało tereny mocarstwa. Oczywiście nie tylko w sposób dyplomatyczny. Jednak nie sama treść przeszkadzała jego umysłowi spokojnie zasnąć, lecz to, co z niej wynikało. Patriarchowie nie umieli korzystać z Psioniki i jakby w większości jej nie posiadali, co jest dziwne, bo Imperator był wielkim jej władcą. Nawet, jeśli nie nadał im tych zdolności, co nie jest oczywiście tak idiotyczne, to jednak zatajenie informacji i pozostawienie wszystkiego w rękach syna, Horusa, było z gruntu złym pomysłem. Bo to nie PATRIARCHOWIE odeszli pierwsi od nakazów Imperatora, a zwykli żołnierze. To właśnie Kosmiczni Marines z potężnych Legionów, ci stworzeni z dawnych podwładnych dorastających Patriarchów, rozsiewali ziarna herezji, które wykiełkowały w Herezję Horusa, która zbrukała wspaniałe annały historii Imperium i zahamowała rozwój na wieki wieków.
Tak, to też mu przeszkadzało. Jak można dać taką siłę istotom tak słabym i od dziecka nie szkolonym… Niedopuszczalne! Tak samo jak Ender… Herezja rodzi się z błędów maluczkich, a nie wielkich. To szczury rozniosły dżumę na Europę, a nie statki same w sobie.

CDNN.

piątek, 14 lutego 2014

„Na świętego Walentego”

Od autora: Takie małe odcięcie się od świata wojny i zawieruchy. Zapraszam na coś lekkiego i jakże doskonale wpasowującego się w ten dzień.

„Na świętego Walentego”
Opiekuna chorych umysłowo oraz zakochany, to chyba to samo (często tak jest).

Znowu rzucała mu się po umyśle. Tak, dobrze napisałem. Znowu mi się rzucała. Narzucała, przeszkadzała, naigrywała się z moich marnych prób odwrócenia uwagi. Nie… Nawet to nie pomagało. Zamknął oczy… Znowu jej obraz się tam ukazał. Obraz dziewczyny, dziewczyny… Kobiety – a przynajmniej według mnie kobiety – tak myślę. Chociaż pomyłki też się zdarzają.
Usiadł do komputera. Internet czekał… oczekiwał na niego. Zapraszał swoją piękną ikonką skrótu na pulpicie. Tak. Zapraszało go do włączenia i obejrzenia, zajrzenia, dowiedzenia się. Zahamowania żądz ciała oraz umysłu. ZNOWU! Narzuca mi się, naprawdę. Nie mogę jej odsunąć od wszelkich wyobrażeń. Nakłada mi się na obrazy przed oczami. Nie dobrze jest ze mną. Szaleństwo się zbliża…
Zapomniałbym, jutro walentynki… Jutro? – sprawdzę.
Tak, jutro! Może się uda jutro jej wysłać wiadomość. Tylko trzeba coś ciekawego wymyślić. Wiersz… eee, lamerskie i nudne, przecież ciągle teraz czytamy wiersze i inne literackie głupoty o emocjach. Kto wymyślił romantyzm? Jakiś wariat, który chciał męczyć innych swoją potrzebą patriotyzmu i smutku z braku ojczyzny: Fuck you man! Mam dość twoich problemów, ale emocje masz prawdziwe. Też wariujesz z powodu miłości. Ciekawe…
Jam się w miłość nieszczęsną całém sercem wsączył...[…]
Odmiatam i kruszę
Gałązki, ciernie, chwasty spod stóp twoich, pani. –
Cierń, co mi zrani rękę, nikogo nie zrani![…]
Miłość? zapomnę o niej – wśród światowéj burzy
Pozostanie głos wspomnień... jak pieśń dzika, rzewna,
Jak pieśń żurawia, co się opóźnił w podróży,
I samotny szybuje po błękicie nieba,
Ostatni, z licznych, szczęsnych tłumów odbłąkany.
Trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba,
Jak Kolumb na nieznane wpływam oceany
Z myślą smutną, i z sercem rozbitém...
No tak, palnąć w łeb to najłatwiej, a potem wybranka płacze i rozpacza. Najpierw rozpacza, bo się narzucał, a potem, bo już się nie narzuca. Myśl kobiet… Nie ma logiczności.
Śmierć patrzy w oczy moje dwustronném obliczem,
Jak niebo nad głowami i odbite w wodzie...
Prawda, lub omamienie – lecz wybierać trudno,
Gdzie nie można zrozumieć...
Palnąć w łba, tego mi potrzeba. Uderzył o biurko. Zabolało i zakręciło. Obraz zniknął i … wskoczył z większą mocą. Kurwa mać! Odpierdol się ode mnie. Mam dość tego obrazu, którym mnie napastujesz. Polecę i wybawię świat z ucisku!
Kogo ja oszukuję, tylko siebie i swój umysł. Jeden człowiek nic nie znaczy, patrz Konrad z Dziadów. Co on zrobił? Pieśń wampiryczną! Wielką Improwizację! Wspaniale, tyle stworzył i wymyślił, a narodowi pomóc nie chciał… Prostak.
Wywnętrzam się? Nie, mam po prostu narąbane w głowie. To przez tego świętego… Wojciecha, właśnie… Nie, on Walenty przez diabła w dupę kopnięty. Żem zrymował, dobre. Drugi Słowacki i Mickiewicz w jednej osobie.
Może coś napi… Wyjrzał przez okno, by rozluźnić umysł. To ona. Stoi na przystanku, wie, że autobus przyjedzie jej za piętnaście minut. Trochę smutno tak patrzeć jak ona stoi. Samotnie. Sama. Bez nikogo obok. Ze słuchawkami na uszach i znaną melodią. Czy on ją znał? Oczywiście, że chodzi o melodię. Pewnie tak lub nie. Innej odpowiedzi nie może być. Wstał, wyłączył swojego użytkownika i potem cały system.
Podszedł do wieszaka, ręka zatrzymała się centymetr od kołnierza. Przybyła myśl: A jeśli mnie wyśmieje? Bez sensu przyłazić tak bez planu. Wrócił do kompa, złapał komórkę i zegarek. Potem znalazł swój plecak. Zarzucił na ramię. Miał plan. Wyszedł z domu w kurtce za dwie minuty. Szybko skierował się naokoło budynku i wyszedł jej naprzeciw. Nie spojrzała w jego stronę, to nawet dobrze. Skierował wzrok w przeciwną stronę i kiedy znalazł się niedaleko przystanku odwrócił twarz. Patrzyła na niego. Ciekawe… Zrobiło się cieplej niż wtedy, gdy wychodził z domu. Rozpiął kurtkę i skierował się w jej stronę uśmiechnięty. – Trzeba być dobrym kolegą. – Podszedł do niej i zapytał spokojnie:
– O, nie wiedziałem, że jeszcze czekasz. – Nawet się nie spodziewał, że tak wspaniale umie kłamać. – ***1 wiesz, że stanie na mrozie źle działa na skórę?
– Wiem – odparła zdejmując słuchawki. Dobry początek, chciała słuchać, a przynajmniej porozmawiać. To zawsze lepiej rokowało niż całkowita olewka. Uśmiechnął się i powiedział, nawet się nie spodziewał, że da radę:
– Pójdziemy do mnie? Napijesz się ciepłej kawy lub herbaty. – Spojrzała na niego ze zdziwieniem, ale i rozbawieniem w oczach. Uśmiechnęła się samymi kącikami ust.
– Chyba to nie randka? – spytała rozbawiona.
– To zawsze zależy od tego, jak na to spojrzysz – odpowiedział spokojnie i roześmiał się, wskazując kierunek. O dziwo skierowała się w tamtą stronę. Czuł, że jest o wiele lepiej niż zakładał.

1 Imię nic nie znaczy, czemu? Bo zawsze łączymy je z osobą, samo jest po prostu nazwą własną.

Ciąg dalszy nie nastąpi.

środa, 22 stycznia 2014

Ciekawy cytat...

... który jest tak dobry. że nie mogę go nie wrzucić ;)
„Piękno ciała to wyłącznie skóra. Gdyby mężczyźni wiedzieli, co się pod nią znajduje, sam widok kobiet przyprawiałby ich o mdłości. Kobiecy wdzięk jest niczym innym, jak tylko rozpustą, krwią, jadem i żółcią. Pomyślcie o tym, co kryją w sobie nozdrza, gardło, brzuch... I my, którzy nie śmiemy dotknąć czubkiem palca wymiocin lub gnoju, chcielibyśmy brać w ramiona worki ekskrementów?” – Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”. Polecam tą książkę, świetna.

Z poważaniem
Heian


sobota, 11 stycznia 2014

Ciemności – VII

Od autora: To na razie koniec, lecz może on dalej się rozrosnąć.

Roy Mustang przebył drogę bardzo szybko. Złożył wizytę pomieszczeniu z Rizą – była cała i zdrowa, lecz nadal nieprzytomna. Poradził mężczyźnie, by postarał się pomóc wszystkim i wyprowadzić ich do pomieszczenia z kolumnami, tam mają zaczekać przy dziurze w suficie.
Sam ruszył nie tracąc chwil na zbędne rozmowy i spojrzenia. Wymaszerował trzymając już w dłoni pistolet i latarkę. Przeszedł obok skrzyżowania i skierował się dalej. Oglądał ściany i wyszukiwał czegokolwiek. Najmniejszych błędów lub nałożonych na siebie płytek – użycia Alchemii, lecz mógł ktoś to doskonale ukryć, byli i tacy zdolni użytkownicy tej nauki.
Natrafił po piętnastominutowym marszu na ścianę z kamienia. Litą ścianę, nie z cegły. To natychmiast nakierowało jego myśli i skojarzenia. Zwykły człowiek mógłby uznać, że po prostu do tego miejsca wybudowano ceglane ściany, lecz nie weteran. Schował pistolet i latarkę. Skupił się i klasnął dłońmi, a potem przyłożył je do litej ściany. Błysnęła oślepiająca jasność od błękitnych wyładowań, które objęły całą ścianę. Zajaśniało znowu i twardy kamień zaczął wprasowywać się w boczne ściany niczym otwierające się drzwi. Po chwili nie zostało po nich nic, oprócz małych prostokącików przy suficie, po środku – metrowa kreska. Nic więcej, łatwa do przeoczenia i prawdopodobnie uznana by była za zwykłe rozczepienie się cegieł. Alchemik o dużych zdolnościach mógł naprawdę wiele.
Bez zbytnich trudności dostał się do pomieszczenia ze schodami w dół. Jednak jedna myśl nie dawała mu spokoju, po co ktoś tworzyłby tak grubą ścianę do ukrycia… Czego?
To co zobaczył zaskoczyło go niezmiernie: tony broni, amunicji, bomb, granatów. Magazyn wojsk Aerugo. Mógł starczyć na co najmniej dwuletnią batalię z naprawdę dużą armią. Roy wiedział co trzeba z tym zrobić. Zabrał skrzynkę granatów i postawił je przy schodach. Sam podszedł do ściany i znowu użył Alchemii. Stworzył ogromną klatkę schodową z piaskowca – materiału miał pod dostatkiem. Nie odkrył jednak wyjścia. Został on zasłonięty piaskiem, który leżał na zewnątrz. Zabrał skrzynkę i na dodatek powrócił litą skałę na miejsce, tak by chroniła przed tym co mogło się wydarzyć. Wyczuł, że rękawiczki choć trochę przeschły. Pstryknął. Wytwarzał się ładunek, który błysnął w powietrzu – dobrze.
Przyniósł pojemnik z granatami do pokoju albo laboratorium. Obstawiał, że musiało to być to drugie, gdyż nie trzyma się w pokoju łatwopalnych środków i płynów we fiolkach. Rozłożył granaty na wszystkich stołach i klatkach. Część rozstawił we wszystkich celach. Miał zamiar zmienić wszystko co złe w perzynę, oprócz oczywiście kolumnowej sali i magazynu. Mogli później ją zbadać archeolodzy, a dawna wiedza się przydawała.

Spotkał wszystkich przy dziurze i stworzył z podłogi schody, by wycieńczeni więźniowie mogli wejść na górę. Z drabinką byłoby ciężko. Odebrał Rizę z rąk mężczyzny, który jako pierwszy się obudził w klatkach.
Roy ostatni wchodził na schody razem ze starcem, gdy znalazł się w dziurze pstryknął palcami. Płomienie popłynęły i trafiły. Usłyszał wybuchy, gdy się kierował do wyjścia. Podmuch nadszedł, kiedy już znajdował się przy drabinie prowadzącej na górę. Po boku zauważył schody, której musiano stworzyć Alchemią. Na jej poręczach widniały podobizny umięśnionego mężczyzny z wąsami. Alexa Louisa Armstronga – tylko on wyglądał tak potężnie i miał aż tak duże ego, by w każdym swoim działaniem ukazywać siebie samego.
Byli uratowani i wreszcie bezpieczni.



Ciąg dalszy może nastąpi.

Ciemności – VI

Szybko znalazł się w tunelu, który rozchodził się na boki. Skierował się w lewą odnogę, tak mówiło przeczucie i czasami się nawet sprawdzało, a więc Roy z niego skorzystał. Przeszedł z kilkadziesiąt metrów i natrafił na rozświetlone pomieszczenie. Elektrycznymi lampami. Korytarz prowadził dalej i nagle miał boczną odnogę, i z niej właśnie wylatywała jasność. Podszedł do krawędzi i wyjrzał.
– Riza! – pomyślał Roy, widząc ją przypiętą do stojącego w środku pokoju drewnianego pala. Już podnosił nogę i miał ją opuścić, by przyjeść przez framugę, gdy nagle się zatrzymał. Jego umysł zalał jej twardy i rozkazujący głos: Nie rób nic głupiego. Dzisiaj mu tego nie powiedziała, a więc wierzyła, że tego nie zrobi. Cofnął but i przyjrzał się dokładniej pomieszczeniu. Okrągły pokój miał przy swoich ścianach stoły z wieloma fiolkami i różnymi płynami w butelkach. Nie widział tego co znajdowało się po bokach od wejścia, ale przyjrzał się dokładniej miejscu, gdzie była kochana. Pal stał w środku doskonale ustawionej pięcioramiennej gwiazdy ze stalowymi klatkami na jej końcach. – Homunkulusy! – już miał krzyknąć, gdy powstrzymał się i tylko zaklął. Może jedynie jakiś wariat ponownie chce zabawić się w ludzką transmutację i nie mógł na to pozwolić.
Ścisnął mocniej szablę i wyszedł zza rogu, z opuszczoną bronią i luźnie spuszczoną lewą ręką. Zauważył ruch i w ostatniej chwili odsunął się w bok, podniósł oręż i się zasłonił, gdy kula przeleciała obok, a jego samego zaatakował jakiś miecz trzymany przez tego kapitana z Aerugo.
– Wiedziałem, że wpadniesz Roy – stwierdził przeciwnik, nacierając mocniej. Trzymał rękojeść obydwoma rękoma, to był błąd. Pstryknięcie i eksplozja posłała wroga na stół, a ten przewrócił wszystkie fiolki i wiele innych szkieł wypełnionych różnobarwnym płynem. – Ty draniu! – krzyknął i machnął dłonią. Jak z machnięcia czarodziejską różdżką, ziemia pod generałem zatrzęsła się i wywinęła do góry przewracając Roya na twarz. Wypuścił broń i zaklął. Kamień filozoficzny – homunkulusy, znowu to samo. – Myślałeś, że nie mam olbrzymich możliwości? Bez przygotowania nie walczyłbym z kimś takim – oznajmił, podnosząc się z mebla, zdjął kurtkę munduru i odrzucił w bok. – Widziałeś co jest w klateczkach? – Dopiero teraz Mustang dostrzegł lezących na plecach i wynędzniałych Ishvalczyków. Znowu! – ta myśl kołatała się w nim, niczym olbrzymia kula. – Widzę twoją złość. Dobrze, a teraz umrzyj z łaski swojej – powiedział i już miał wycelować dłonią w leżącego żołnierza, gdy ziemia pod nim samym rozeszła się na boki. Uderzył plecami o stół. Zabolało, gdy kręgosłup trafił na twarde drewno i zachrzęściło. – Nie! – wrzasnął kapitan i dotknął swojej klatki piersiowej prawą dłonią. Na niej Roy zauważył mały pierścień, a w nim okrągły karminowy kamień. Mógłby go ktoś pomylić z rubinem, ale wyglądał trochę inaczej, a Mustang już się z nim wielokrotnie zetknął. Ishval. Płonące domy. Zmiatane z powierzchni ziemi miasto. Nie mógł do tego dopuścić. Zajaśniał czerwony blask i po ciele kapitana przemknęły szkarłatne błyskawice – moc kamienia filozoficznego.
Pstryknął obiema rękoma, chociaż i tak był pewien, że tamten się zasłoni tarczą. Nie myliło go przeczucie, lecz płomienie zrobiły swoje. Płyny, które rozlał przeciwnik w czasie uderzenie w stół, były łatwopalne – w większości. Nieprzyjaciel wrzasnął, gdy płomienia objęły jego koszulę, a następnie spodnie i włosy. Zdążył jednał użyć Alchemii i wytworzyć wodę, która natychmiast zgasiła ogień znajdujący się na nim oraz chlapnęła na Mustanga. Rękawiczki przemokły, jak i cały mundur. Zaklął. Przeciwnik zaśmiał się i podniósł ze stołu.
– Myślałeś, że nie znam twoich słabości, Płomienny Alchemiku? – oznajmił z widoczną radością i pewnością zwycięstwa. – Nie wiem, jak udało ci się mnie przewrócić, lecz na pewno masz pochowane inne kręgi. Zgadza się?
– Nie – odpowiedział prosto i twardo Roy, wyciągnął pistolet i wystrzelił tylko raz. Kula nie doleciała do celu, rozpadła się na pyłek metr od przeciwnika, lecz płomienie już nie. Gazy wylotowe rozgrzały powietrze wokół pistoletu, a Alchemia Roya natychmiast zadziałała. Eksplozja objęła wroga i wybuchła zmieniając tylnią ścianę, za nim, w olbrzymią poczerniałą przestrzeń od dołu do góry. – Zabawne, jak ci mający kamień filozoficzny pięknie się palą – stwierdził z chytrym uśmieszkiem generał armii Amestris. Rozejrzał się po pomieszczeniu: klatki, pal, zakładnicy, żadnych wrogów. Dobrze.
– Czy któryś z was jeszcze w miarę żyje? – zapytał, spodziewając się odpowiedzi negatywnej. Nie dostał niczego innego oprócz ciszy. Zaklął i podszedł do klatek. Klaskał dłońmi i zmieniał zamek w poskręcane żelazo – z każdym tak zrobił. Po drodze schował szablę do pochwy. Na końcu zdjął z pala Rizę. Była przyczepiona łańcuchem za dłonie, wisiała kilka centymetrów nad podłogą. Po opuszczeniu jej usłyszał cichy kaszel za sobą. Odwrócił się i rozejrzał. Jeden więźniów oddychał i wyglądał, w miarę dobrze – ruszał się. Roy podszedł do niego, przyklęknął i popatrzył w oczy. – Wiesz, czy tutaj są inni więźniowie? – Skinął głową. – Na lewo od tego pomieszczenia, czy na prawo od wejścia? – Poruszył lewą ręką. – Dzięki – oznajmił Mustang, wyciągając z torby manierkę. Podał ją ishvalczykowi, ten łapczywie ją złapał, lecz pohamował się zaczął pić powoli.
Generał wstał i skierował się w dalszą część korytarza. Włączył latarkę i szedł powoli, z dłonią przy pistolecie. Rękawiczki szybko mu nie wyschną, tego był pewien. Za niedługo zobaczył światło pochodni, rozpoznał po ruszających się na boki cieniach, oraz klatki. Wiele cel z dziesiątkami więźniów, przeważnie Ishvalczyków, lecz nie tylko. Pootwierał wszystkie korzystając z Alchemii i starał się znaleźć kogoś kto mógłby ich poprowadzi do wyjścia.
Na samym końcu odkrył celę z mężczyzną w białym płaszczu. W świetle pochodni znajdującej się w uchwycie obok zobaczył jego twarz. Hughes! Już podnosił rękę, by spopielić homunkulusa, gdy omam zniknął i pojawił się starzec o podobnie spiczastej twarzy i okularach ze szkłami w kształcie prostokątów. Spojrzał na niego bacznie i schwytał stojącą przy ścianie laskę. Podniósł się z ziemi i powiedział:
– Widziałem twoje czyny. Mam nadzieję, że nie skończysz swoich działań jedynie nas puszczając samopas na rzeź.
– Nie – zaprzeczył powoli Roy, wiedział, że szybkie stwierdzanie faktu nakierowuje na negatywne spojrzenie odbiorcy. – Miałem nadzieję, że uda mi się wyciągnąć wszystkich i dowiedzieć się o eksperymentach, które tu prowadzono. Mam zamiar to wszystko zniszczyć. – Klasnął i uderzył w kłódkę. Rozleciała się niczym rzucony piasek na wietrze. Złapał za pręt klatki i otworzył drzwi.
– Opowiem ci wszystko, gdy już mnie stąd wyprowadzisz razem z resztą uwięzionych – zastrzegł starzec, nawet nie podnosząc głosu. Nadal mówił dokładnie i normalnie – jakby wypowiedział się na temat słonecznej pogody w upalne lato.
– Rozumiem. Nie ma tutaj więcej zakła… więźniów? – dokończył widząc lekki grymas na twarzy mężczyzny.
– Nie ma. Jednak jest też inny korytarz, który prowadzi do tajemnej mocy. Tak przynajmniej mówił ten alchemik, jak ty. – Mustang skinął głową i pobiegł do przodu, wiedząc, że starzec sobie poradzi. Był Ishvalczykiem, który najpewniej dowodził jakąś wioską. Widział paru takich – bez broni lepiej się do nich nie zbliżać, a i tak to mało może pomóc w walce.


cdn.

środa, 8 stycznia 2014

Ciemności – V

Szybko znalazł się na ziemi, a dokładniej betonowej podłodze, co go zaskoczyło. Ktoś zrobił idealną rurę pod wzgórzem, tylko gdzie prowadziła? Ponownie stanął mu obraz z przeszłości. Olbrzymi labirynt znajdujący się pod Cental City z homunkulusami i ich Ojcem, czyli najpotężniejszym stworzeniem, które uznało się za boga i nawet doszło do tak olbrzymiego poziomu mocy, że wręcz potrafiło tworzyć nowe gwiazdy i światy, lecz nadal utworzenie życia zdawało się przewyższać możliwości jakiejkolwiek istoty chodzącej kiedykolwiek po świecie.
Roy rozejrzał się po pomieszczeniu i zapalił latarkę. Prawą rękę podniósł do góry i złożył palce do pstryku, a lewą kierował światło na całą okolicę. Nie zobaczył nic zaskakującego. Rura prowadziła do przodu. Wyglądała jak wygięta rura, wsadzona w ziemię. Skierował się do przodu rozmyślając nad tym, co może go tam spotkać.
Homunkulusów raczej nigdy więcej nie spotka, bo nikt chyba nie jest aż tak głupi, by przyzwać istotę z innego wymiaru. Jednak kiedyś był, a więc wszystko może się powtórzyć. Miał nadzieję, że tego nie dożyje. Ponowne spotkanie Prawdy niezbyt, by go radowało. Powtórne rany i cierpienia, które powodowała chęć zdobycia władzy nad kamieniem filozoficznym.
Nagle światło latarki odbijało się i wracało w jego stronę, tak jakby rura się kończyła lub spadała. Sprawdził to i uśmiechnął się. Dwadzieścia metrów w dół. – Jak oni przenieśli Rizę? – pomyślał, dotykając ściany i tworząc sobie drabinkę do samej podłogi. Zszedł bez problemu, lecz ciągle nasłuchiwał i oczekiwał ataku. Nie nadszedł.

Znalazł się dużym pomieszczeniu. Ogromny gmach został całkowicie wybudowany z cegły o kolorze piasku. Ściany podtrzymywały kwadratowe kolumny o szerokości dziesięciu metrów. Na nich znajdowały się jakieś napisy, których jednak Mustang nie potrafił rozszyfrować, musiał być to naprawdę dawny język. Kaligrafia wyskakiwała z jakichkolwiek poznanych systemów Amestris i krajów ościennych.
Nagle doszedł go znany od bardzo dawna dźwięk – taki odgłos wydaje tylko jedna czynność. Odskoczył w ostatniej chwili w bok i skrył się za filarem, gdy niebieski rozbłysk przepłynął po całym korytarzu i uderzył w miejsce, gdzie przed sekundą stał. Trafił mocno zmieniając całą drabinę i okoliczny metr podłogi w dymiący krater. Alchemia. Więc miał do czynienia z człowiekiem o podobnej profesji. Uśmiechnął się pstrykając prawą ręką i lewą chowając latarkę.
Płomienie przelały się po całym gmachu zmiatając wszystko w około, oprócz kolumn, które omijały i jedynie lekko nadszarpywały. Roy miał olbrzymie doświadczenie bojowe, a wieloletnie szkolenia, które własnoręcznie wymyślił i wykonywał, wzmocniły umiejętności alchemiczne, które podniosło widzenie Prawdy. Potem Mustang klasnął dłońmi i położył je na kolumnie. Z jej części zaczęła pojawiać się dziwna rzeźba, podobnej do niego postury. Zawiesił na niej biały płaszcz i odskoczył w tył, chowając się za inną kolumnę. Płomienie lały się korytarzami przez co najmniej dziesięć sekund – wystarczyło.
Za chwilę, tak jak się spodziewał, błyskawice uderzyły w miejsce, gdzie znajdował się płaszcz – to był błąd. Roy szybko wypatrzył skąd nadeszły i posłał tam eksplozję z obydwu rąk. Pstryknięcia rozeszły się po całym gmachu, a ogień rozświetlał wszystko wokoło aż trafił na barierę, która i tak go całkowicie nie zatrzymała. Łatwo dostrzegalne były niemałe kawały dwóch kolumn, które się rozpadły na tysiące części, gdy energia rozeszła się na boki po uderzeniu w tarczę.
– Słabe to było! – krzyknął mocny i twardy głos. Musiał należeć do czterdziestoletniego mężczyzny, a przynajmniej tak wydawało się Royowi. Wiedział, że ten ktoś nie był aż tak potężny, jak uważał. Gdyby był, już dawno zostałaby z Mustanga kupka popiołu, a przynajmniej zostałby przyparty do muru. Nie odpowiedział nic, kierując się w tamtą stronę. Powoli, uważając na podłoże, by nie zgrzytnął nawet kamyczek. – Myślałem, że Płomienny Alchemik potrafi coś więcej niż stworzenie światełek! Nawet nie wiesz z kim masz do czynienia!
– Może – powiedział Roy, wychodząc zza filaru i uśmiechając się z włączoną latarką, która dokładnie zaświeciła w oczy napastnika. Generał mógł się przyjrzeć wrogowi. Ubrany w mundur Aerugo, zieleń połączona z szarością, miał insygnia kapitana. Ciekawe? Skąd kapitan zostaje alchemikiem? I to jeszcze korzystającym z takich umiejętności? To w Amestris mogło być możliwe, lecz w Aerugo to było niezmiernie interesujące, ale Roy nie miał na to czasu. Riza mogła być w niebezpieczeństwie – a on nigdy nie zostawiał swoich ludzi na śmierć. Nigdy! Zauważył gest nieznajomego, który przypomniał mu jedną osobę, która nie powinna tutaj być. Ishvalczyka – Scara. Ten nawet nie mógł przebywać w tym miejscu, gdyż zajmował się odbudową miasta. Przypatrzył się bardziej twarzy napastnika, nie przypominała lekko spalonego słońcem człowieka o czerwonych tęczówkach.
Przez swoją ciekawość Roy stracił cenny efekt zaskoczenia. Wróg zamachał się rękami i przysłonił jedną oczy, a drugą uderzył w zniszczony filar po prawo. Zaczął pękać. Małe rysy rozeszły się po całej kwadratowej kolumnie.
– Nie dobrze – pomyślał Mustang i odskoczył w ostatniej chwili w tył, i schował się za filarem. – Zasrane wspomnienia!
Nagle wzbił się pył i kurz, a potem usłyszał oddalający się szybki odgłos kroków. Wyjrzał i wtedy usłyszał wystrzał, a potem dostrzegł gazy wylotowe. Skrył głowę, dokładnie w chwili, gdy pocisk odłupywał część dawnego kamienia. Pstryknął palcami i ogień pomknął w tamtą stronę. Wyjrzał delikatnie, z kucek, i dostrzegł, że w tamtą też stronę biegnie korytarz. Wybiegł kierując się w kierunek uciekającego, i wyciągając prawą ręką swoją szablę. Trochę ćwiczył i powinien sobie poradzić. A przynajmniej taką miał nadzieję. Alchemia jednak zawsze mogła trochę pomóc.



cdn.

Ciemności – IV

Od autora: Przykro mi, że dopiero teraz wrzucam kolejną część. Święta, sylwester i inne sprawy zabrały dużo czasu oraz chęci, lecz mam nadzieję już wrzucać regularnie.
Miłego czytania i najlepszego w Nowym Roku!

 – Jestem na stanowisku – odezwał się głos w słuchawce Roya, który stał w swoim mundurze i białym płaszczu, który chronił go przed piaskiem i słońcem. Schowane w kieszeniach wierzchniego ubrania dłonie w białych rękawiczkach powoli zaciskały się i otwierały. – Sokół patroluje.
– Gniazdo rozłożone – dodał Kain Fuery, będący obstawą Rizy Hawkeye, najlepszego snajpera w Amestris, według Roya i większości znajomych, która jeszcze żyła dzięki jej strzałom. – Bez odbioru.
Mustang wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Ogromne ciepło i wiatry bardzo często wytwarzały miraże, a tego wolałby alchemik uniknąć. Walka z imaginacją zawsze źle się kończy. Zaraz, tak jak się spodziewał, ukazały się lufy dział, a potem reszta pojazdów. Duże czołgi z karabinem maszynowym na wieżyczce i po obu bokach. Za nimi widać było maszerującą piechotę. Za chwilę odezwał się głos w słuchawce:
– Dwadzieścia czołgów i dwa bataliony piechoty. W pełni sprawne i gotowe do boju. W twoją stronę kieruje się samochód pancerny z kierowcą, pasażerem w mundurze z wysokimi oznaczeniami i jakiś stojący z tyłu, przy karabinie. – Za chwilę zobaczył dokładnie to co opisała i wyciągnął prawą rękę. Jak dojdzie do walki, to każda sekunda będzie się liczyć. A jego refleks może o tym zaważyć. – Chyba nie mają złych zamiarów, bo wojsko zatrzymało się. Jedynie samochód jedzie dalej. – Mógł go zmieść z powierzchni ziemi, a przynajmniej zmienić w tlący się wrak, gdyby zechciał. Jednak był generałem. Przede wszystkim chronił bezbronnych – mieszkańców, kraj, podkomendnych, a na koniec myślał o swoich zachciankach. – Będą przy tobie za minutę, jeśli nie zmienią tempa.
Nie zmienili i zatrzymali się dwadzieścia metrów od stojącego Roya. Z wozu wyszedł żołnierz. Szedł twardo i widać było, że nie przywykł do piasków pod stopami. Nadal wpadał w piach i niemiarowo rozkładał ciężar – bądź co, lecz nauki z Ishvalu na wiele się przydawały. Dowódca, który do niego podszedł, mógł mieć maksymalnie czterdzieści lat, ale Mustang strzelał, że jedynie z trzydzieści cztery – z powodu pracy tak wyglądał. Zaczekał aż tamten wyciągnie dłoń w białej rękawiczce. Generał. Uścisnął ją i dostrzegł zdziwienie na twarzy przeciwnika. Krąg Transmutacyjny musiał mu się źle kojarzyć – nie dziwił się. To Aerugo wspomagało rewolucję w Ishvalu, którą krwawo stłumiono siłami zbrojnymi, a dokończono robotę przy pomocy Alchemików, w tym Roya.
– Witam generale… – odezwał się spokojnym i czekającym na odpowiedź głosem przybyły.
– Mustang – podpowiedział alchemik i uniósł lewą brew do góry. Tak jak się spodziewał. Mężczyzna szybko dodał, niczym młody żołnierzyk, niedawno wyciągnięty z dowództwa:
– Generał Andrew Akin, dowódca piątego regimentu Aeurugo.
– Dziękuję za te wspaniałe informacje – pomyślał Roy. – Tak młody a już na takim wysokim stopniu. Brakuje im ludzi. – A powiedział zaś głośno: – Miło mi generale, że się spotykamy na tym jakże pięknym gruncie.
– Mi też.
– Słyszałem, że przybył pan swoimi oddziałami na tereny należące do Amestris. Czy się mylę?
– Naprawdę? Myślałem, że to tereny wolne. Nikogo nie widziałem, a strażnicze słupy były niewidoczne. Żadnych wojsk, nawet jakichkolwiek osad.
– Rozumiem – stwierdził Roy i usłyszał lekkie piknięcie w słuchawce, lecz nie zaciekawiło go to, bo generał natychmiast zaczął mówić dalej.
– Moje dowództwo uznało, że należy zająć te ziemie. A więc zostałem wysłany z innymi żołnierzami, by dokonać tego dzieła naszych wspaniałych taktyków. A to, że nie słyszy pan podkomendnych to właśnie jedno z naszych najlepszych narzędzi. Zagłuszacz fal radiowych. My wiemy na jakich częstotliwościach mamy rozmawiać, a pan?
– Jeśli myślicie, że się przestraszę tym, że moi żołnierze nie słyszą dowódcy, to muszę was zmartwić, ale oni sami sobie poradzą. Nawet lepiej bez mojego denerwującego zachowania – stwierdził z irytującym uśmieszkiem. Delikatnie złożył palce do pstryknięcie prawej ręki. Lewa nadal wsadzoną miał do kieszeni, myślał, że wystarczy mu jedna. Nie pomylił się. Pstryk, a potem błysk jasnych piorunów, które pomknęły w stronę wrogiego dowódcy i jego pojazdu, a potem wybuchły zmieniając wszystkich w dymiące szczątki. Z generała pozostał sam nadpalony szkielet, a samochód wybuchł w eksplozji, którą podtrzymało również paliwo w baku i przynajmniej dwa dodatkowe kanistry, gdyż dym, który wydobywał się w górę, był wielki i bardzo ciemny, wręcz czarny w piaskowym i nagrzanym powietrzu. – Mówiłem? Bardzo łatwo wpadam w złość – oznajmił strzepując niewidzialny kurz z lewego rękawa. Skierował się w stronę wrogów i dymu, który pod wpływem wiatru kierował się na zachód. Podejdzie o tej strony…

Wyszedł z czarnego dymu, który lekko załzawił jego oczy, ale niezbyt się tym zaniepokoił, bo zaraz usłyszał szybki ruch czołgów i wykrzykiwane rozkazy. Wiedział czego dotyczą. Przybyli sprawdzić co się stało, gdyż nie usłyszeli żadnego wystrzału, a samochód wybuchł. Mieli też zamiar sprawdzić co z dowódcą. Zawiedli by się mając nadzieję, że jeszcze żyje.
Jednak zaskoczyli go dogłębnie, gdy zatrzymali się dwieście metrów od niego i stanęli po prostu. Żadnego rozkazu do ataku, niczego. To go lekko zaszokowało, lecz był na tyle wyczulony, że pstryknął palcami, obydwu już, rąk i wytworzył płomienie, które spopieliły lecące na jego pozycje pociski artyleryjskie. Ich odłamki i siła eksplozji skierowana została w dół, na żołnierzy. Wybuchło kilka czołgów, duże straty w ludziach, ale Roy już był w ruchu i zanim się spostrzegli, klasnął w dłonie i uderzył nimi w piach, klękając. Ziemia zadrżała, a potem zapadła się pod wrogami. Czołgi i bataliony wpadły w pułapkę. Wszyscy zostali zasypani w dużej części piaskiem, a potem przybyły płomienie zmieniające wszystko w dymiące szczątki i zwęglone ciała. Uderzały po każdym pstryknięciu Roy, który stał nad przepaścią i uderzał to jedną, to drugą ręką, opuszczając je w dół – niczym w amoku.
Eksplozje płomienia sprawiedliwości trafiały wszystkich. Spalały nawet najbardziej oddalonych przeciwników. Niektórzy skrywali się pod czołgami i to był największy błąd jaki mogli uczynić. Zanim zmarli cierpieli ogromne katusze, gdy ciepły metal przypalał ich ciała, a potem i gorący piasek parzył oraz podpalał ubrania. Słońce bijące z góry swoimi ciepłymi promieniami dodatkowo usprawniało maszynę zniszczenia jaką był Płomienny Alchemik.
Ten stał i uderzał w każde miejsce. Niczego nie omijał. Spalał i zabijał każdego wroga Amestris, aż przed oczami stanęła mu Riza, która celowała w niego ze swojego pistoletu i nakazywała by się opanował. Teraz jej nie było. Wrzasnął pstrykając ostatni raz i płomienia ogarnęły cały dół. Zniszczyły wszystko. Odwrócił się i z łopoczącymi połami białego płaszcza skierował się do pozycji gniazda – oddalonego o kilometr wzgórza.

Szybko dobiegł do ustalonego miejsca. Rozejrzał się szukając śladów jakichkolwiek pojazdów. Niczego nie znalazł. Znowu klasnął w dłonie i przyłożył je do piasku. Wystrzelił w górę na słupie utworzonym dzięki Alchemii. Przez to, że widział Prawdę jego olbrzymie umiejętności jeszcze bardziej się powiększyły. Sześćdziesiąt metrów pokonał w parędziesiąt sekund. Zeskoczył i wylądował na samym czubku, a piasek, będący kolumną, rozpadł się na miliony drobinek i pomknął w dół oraz na boki przy pomocy wiatru.
Szybko zobaczył swojego drugiego adiutanta, który leżał na piasku obok aparatury nadawczej i na dodatek niedaleko niego leżał cały oddział; dwudziestu ogłuszonych żołnierzy. Mustang zaklął i rozpoczął się oglądać szukając śladów Rizy. Odkrył jedynie to, że z odcisków mógł wywnioskować: leżała na stanowisku strzelniczym i miała w rękach karabin snajperski. Musiał dowiedzieć się co się tutaj stało.
Podszedł do Fuery’ego i ocucił go bez problemu łącząc tlen z wodorem i wytwarzając ożywczą mgiełkę. Uderzył go też dwa razy w twarz. Nie miał czasu na zabawy.
– Żołnierzu, co tu się stało? – spytał, starając się utrzymać spokój i nie ukazać swojego zaniepokojenia o Hawkeye. Jednak musiał schować lewą rękę do kieszeni, by mu nie zadrżała.
– Nie wiem – odpowiedział zaskoczony i nadal niedowierzający Kain. Nieprzerwanie kręcił głową w niemej wątpliwości, który spływała na niego niczym wodospad. – Nagle poczułem ból z tyłu głowy, a potem… Czerń i widzę ciebie.
– Rozumiem. Wszystkich zaskoczyli? – Podkomendny skinął głową. – To źle. Bardzo źle, chociaż wiele z nich nie zostało. – Fuery zadrżał, najpewniej przypomniał sobie zdolności Płomiennego Alchemika. – Dobrze, a więc poszukajmy śladów. – Nie zobaczył żadnych śladów walki, ale się tym nie zmartwił. Dobry zabójca maskuje swoje znaki, ale Alchemia jest nauką, która pozwala na bardzo wiele. Klasnął dłońmi i uderzył w ziemię. Lekki piach podleciał do góry na dwadzieścia metrów, a wtedy ukazały się twarde grudki śladów butów oraz uśmiech Roya. Ten szybko skierował się po nich i odnalazł przejście, a dokładniej klapę z metalu, którą zamknięto i to bardzo dokładnie. Nie było możliwości podniesienia jej samemu, ale nie była żadną przeszkodą dla doświadczonego alchemika.
Szybkie klaśniecie dłońmi i przystawienie jednej do klapy, która natychmiast zamieniła się w proszek i popłynęła w dół niczym piasek, który ją otaczał. W środku widoczny był metalowy szyb z drabinką prowadzący w dół.
Roy wyciągnął latarkę z podręcznego zestawu dla żołnierza, torby z tyłu, i powoli zaczął schodzić w ciemność. Jedynym światłem było na razie to wpadające przez dziurę.
  

cdn.