poniedziałek, 23 grudnia 2013

Ciemności – III

Od autora: Przykro mi, że z przyczyn całkowicie ode mnie niezależnych, nie udało mi się wrzucić tej części wczoraj. Wszystko z powodu walki dla Imperatora.


Kain Fuery był żołnierzem Amestris o stopniu majora i drugim adiutantem generała Roya Mustanga Państwowego Alchemika. Również z nim wielokrotnie wpadał w tarapaty, ale jak na razie wychodził z nich bez większego szwanku.
A teraz ubrany w mundur i stojący na baczność przed namiotem, czekał na generała, który właśnie wychodził. Dowódca skinął mu głową i czekał na raport. Kain trzymał w dłoniach notatnik, ale uśmiechnął się i stwierdził, bez czytania:
– Nie będę owijał w bawełnę generale. Aerugo wykonało ruch pierwsze i przeszło armią przez nasze granice. Tak jak się spodziewaliśmy. – Tutaj przestał się uśmiechać i przybrał obojętną minę. – Szpiedzy również donoszą, że ich liczba to dwadzieścia tysięcy wojsk piechoty i przynajmniej dwieście czołgów. Nie wiadomo ile przybyło wozów pancernych ani innych pojazdów. Są to w większości szacunkowe dane.
– Rozumiem – odparł Roy i rozejrzał się po obozie. Zauważył żołnierzy, nie w pełni ubranych, który biegli tak prędko, że nie zauważali generała. Ten uśmiechnął się i pstryknął palcami. Trzask płomienia, który uderzył nad flagą, po środku obozowiska, zatrzymał wszystkich w miejscu. Nie każdy z nich widział na własne oczy zdolności nowomianowanego generała Mustanga, lecz wszyscy słyszeli o umiejętnościach tego Państwowego Alchemika. – Proszę się uspokoić! – krzyknął i uśmiechnął się kącikiem ust. – Ktoś mi wyjaśni co tutaj się, do kurwy nędzy, dzieje?!
– Sir, żołnierze wroga są czterdzieści kilometrów stąd – odpowiedział jakiś podkomendny, jeden z sierżantów, i zasalutował. Reszta poszła za jego przykładem. Roy odpowiedział takim samym, pewnym ruchem. – Usłyszeliśmy, że natychmiastowo mamy się przygotować do obrony granic.
– Kto to zakomenderował?
– Nie jestem pewien, sir. Prawdopodobnie ktoś z kapitanów. Ja samemu usłyszałem to od porucznika Stocka.
– A on gdzie jest?
– Na północnych murach Briggs – odpowiedziała Riza, jak zawsze doskonale poinformowana. – Ktoś was okłamywał, sierżancie, i to w bardzo łatwy sposób. Taki żołnierz u nas nie stacjonuje.
– Według pism, niedawno doszedł do tej jednostki, lecz wczoraj został wypisany z przyczyn nieznanych – wytłumaczył Kain, starając się opanować lekkie drżenie dłoni. Przypominały mu się nie tak dawne dzieje z homunkulusami. Jeden z nich potrafiły zmieniać swój wygląd. – Tylko nie wiem jak to się stało, bo pismo przyszło dwa dni temu z Central City i mówiło o przyłączeniu do oddziału sierżanta Hakinsona, a ponad to wczoraj został on odłączony, nawet nie przybywając do obozu.
– Nikt tego nie sprawdził? – spytał generał, starając się ukryć gniew, który w nim kipiał niczym wulkan. Envy! Ponownie stanął mu przed oczami potrafiący zmieniać postać homunkulus. – Naprawdę nikt?
– Przepraszam sir, ale uznaliśmy to za zwykły błąd Central City, który czasami się zdarza – stwierdził Fuery i opuścił głowę.
– Dobra – burknął Roy i ścisnął pięść. – Jak już zaczęliśmy przygotowani do wojny, a może i lepiej, ale jednak wróg jest daleko stąd. Zanim przybije do naszego obozu minie kilka godzin, a jak porusza się pieszo to dłużej. Niech szpiedzy sprawdzą wszystkie okoliczne wioski i tereny. Chcę znaleźć teren wzgórzowy z pustym terenem dla przeciwnika. – Kain skinął głową i pobiegł w stronę dużego namiotu. Mustang spojrzał na Rizę. Tak jak zawsze, opanowana i pewna swoich działań, oczekiwała na rozkazy. – Kapitanie, znajdźcie mi wszystkich wyższych dowódców i wyślijcie do namiotu dowódczego. Mam mieć wszystkich za piętnaście minut, razem z wami. Ponad to, – zwrócił się do żołnierzy na placu – ubierzcie się dokładniej i natychmiast stawić mi się na musztrę za dziesięć minut. Ruszać się!

– Pułkowniku Armstrong, naprawdę mógłby pan przestać być aż tak widoczny – stwierdził Roy z chytrym uśmieszkiem, gdy patrzył na stojącego przy stole olbrzyma. Jego głowa znajdowała się niedaleko samego szczytu namiotu dowodzenia, a postura przerastała każdego z przebywających wewnątrz; trzech kapitanów, w tym Hawkeye, pułkownika i generała Mustanga. – Mam nadzieję, że pański oddział zostanie moim wsparciem w czasie wyprawy wgłęb terytorium. Myślę, że nie będę potrzebował pańskich umiejętności, ale nigdy nie wolno nie doceniać przeciwnika.
– Zgadzam się – odpowiedział Alex Louis Armstrong i skinął głową. Blond włosy leżały w doskonałej fryzurze, oprócz jednego loczka, który z przodu się zakręcił nad czołem. Potężne mięśnie, skryte pod mundurem, wyglądały bardzo męsko, a w szczególności olbrzymi wzrost i umięśnienie łączyły się w doskonały kształt, niczym kamienna rzeźba wspaniałego artysty, którym Louis w części był. – Mam nadzieję, że nie będzie trzeba pozabijać tych ludzi, lecz jeśli nie będzie wyboru, nie zawaham się.
– Doskonale – stwierdził Mustang i skierował się w stronę wyjścia z pełnym zdecydowaniem na twarzy.
Wszyscy dowódcy, oprócz dwóch, spojrzeli na niego z zaskoczeniem tak wielkim, że drugi pułkownik w ostatniej chwili spytał:
– A my co mamy robić?
– Bronić obozu, poradzę sobie – odpowiedział spokojnie Roy i wymaszerował ze swoim adiutantem. Potem wyszedł pułkownik Armstrong, a reszta dowódców nie wiedziała co robić z tym dylematem. Pomyśleli, że generał jest przynajmniej chory lub nawet permanentnie szalony.


cdn.

niedziela, 15 grudnia 2013

Ciemności – II

Od autora: Dalsza część opowiadania. Jeśli chcecie większe części, pisać w komentarzach. Miłego czytania.


Jasne światło i szmery budzącego się obozu wznowiły ponownie świadomość Roya. Otworzył oczy i rozejrzał się. Przez górną szparę w płachtach wejścia do namiotu wlewało się przyjemne oświetlenie słońca. Przyświecało na leżącą obok niego, wreszcie nagą, Rizę. Jej opadające na poduszkę włosy wręcz oślepiały w promieniach gwiazdy, a ponad to, jej piękne, wyrzeźbione przez fizyczne ćwiczenia i samoistną wspaniałość, ciało przebywało przykryte tylko w dolnej połowie przez lniany koc. Na plecach widoczny był czerwony tatuaż. Skomplikowany wzór posiadał również dwa wytarcia na samej górze, które przeszkadzały w zrozumieniu całości. Tam właśnie skrywał się pełen sekret Alchemika Płomieni, który pozostawił jej ojciec. Można było uważać, że ten znak szpeci tylną część ciała, lecz Royowi to nie przeszkadzało. Nawet jeszcze bardziej pogłębiało jego podziw i zauroczenie Rizą, dzięki której zyskał swoją olbrzymią moc.
Wyciągnął dłoń i delikatnie przejechał palcami cały znak, wiedział co on oznacza i co skrywają zatarte fragmenty. Uśmiechnął się, cofając dłoń, gdy znalazła się niedaleko jej bioder, bo kobieta cicho jęknęła przez sen.
Usłyszał również szybkie kroki i krzyki oznaczające przyspieszone budzenie żołnierzy. Pomyślał, że nie mogło być aż tak wcześnie… Słońce nie świeciło tak mocno. Przewrócił się na bok i wyciągnął rękę po leżący na półce zegarek. Zegarek „Cebula” z wytłoczonym smokiem został zrobiony z posrebrzanej stali. Sam był przewieszany przez drobny łańcuszek. Nacisnął jedyny przycisk, który podnosił klapkę i ukazywał tarczowy blat z dwunastoma cyframi. Wskazywał siódmą pięćdziesiąt dwa. Z lekkim zaskoczeniem i smutkiem dotknął ramienia Rizy bez zbytniej czułości. Nie było czasu. Musztra miała się dzisiaj zacząć o dziewiątej.
Odwróciła w jego stronę głowę, już obudzona – domyślił się, że też wyrwały ją z objęć snu odgłosy z obozu. Kiwnęła nieznacznie i natychmiast podniosła się, i rozpoczęła pospiesznie ubieranie. Nie musiała daleko szukać. Co jakiś czas jednak rzucała ubraniami do góry na Roya, który niepocieszony, rozpoczął się przebierać, ale miał w tyle głowy inny plan spędzenia tego czasu.

Teraz stała przed nim w pełnym mundurze z oficerskimi oznaczeniami stopnia kapitana. Z zapiętymi w kucyk z tyłu włosami wyglądała nienagannie i wspaniale, jednak nieprzerwanie w głowie Mustanga przelatywały obrazy żołnierek w miniówkach – ach te marzenia. Szybko samemu przebrał się w generalski mundur, w takim jak ona kolorze ciemnego błękitu, i przyczepił do pasa kaburę z pistoletem. Poszukał swoich rękawiczek i natychmiastowo spojrzał do tyłu na metalową teczkę leżącą pod łóżkiem. Uśmiechnął się, widząc ją nienaruszoną i w tym miejscu, gdzie powinna być.
– Idziemy panie pułkowniku? – spytała, z uśmiechem wymawiając ostatni wyraz. Schowała umiejętnie trzy pistolety do kabur, jeden z tyłu, i podeszła do ściany namiotu. Podniosła ciemną pochwę z wsadzoną szpadą – jednym z oznaczeń generała. Podała ją Royowi, który z uśmiechem przywiązał ją do pasa po lewej stronie. Wyciągnął białe rękawiczki z kieszeni i założył je wpatrując się w wytłaczany, czerwony, skomplikowany Krąg Transmutacyjny. – Generale? – zapytała już bardziej twardym głosem.
– Oczywiście – odparł Roy i schował swój srebrny zegarek do kieszeni munduru. Z podniesioną brwią wskazał jej wyjście. – Pani pierwsza.
– Jasne. – Wyszła spokojnym i żołnierskim krokiem. Jej kita kołysała się na boki w czasie poruszenia, a tyłek, na który Mustang patrzył z utęsknieniem, nagle zatrzymał się i wykręcił. Jej twarz nie przypominała wieczornego, radosnego nastroju. Generał poprawił się i popatrzył do przodu, na wyjście. I szybko wymaszerował z namiotu czując nad sobą badawczy i twardy wzrok ukochanej.


cdn.

niedziela, 8 grudnia 2013

Ciemności – I

Od autora: Rozmyślałem długo i nawet wpadłem na pomysł, że... Czemu nie? Przecież ja też mam prawo, czyż nie? Jak mówią tacy ciekawi osobnicy: „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone.”


Znowu ciemno. Wszędzie czerń. Brak wiatru i ból. Permanentny ból oczu, które przestały widzieć. Cierpienie spowodowane utratą części duszy. Części, która została zabrana siłą. Zrabowana przez Moc, której nie potrafił kontrolować. Potęgę wychodzącą ponad normalność. Nawet jego, alchemika.
Ponowna zmiana miejsca, nadal czerń, lecz powiew wiatru uderza w jego odsłoniętą twarz i oziębia dłonie, skryte za rękawiczkami, które przesiąknięte były krwią. Wiedział, pamiętał, że miały kolor czystej bieli z czerwonym Kręgiem Transmutacyjnym, dzięki któremu wzywał płomienie. Tak i teraz, pstrykał palcami lewej dłoni, by wyzwolić potęgę Alchemii, jego siłę: „najpotężniejszą odmianę Alchemii” – jak mawiał dawny mistrz.
Potem obraz znowu się zamazał i przemienił. Leżał w szpitalnym łóżku, to pamiętał, i uczył się ponownie wiedzy o Ishvalu – państwie, które miało się odbudować i jego zamiarem było mu w tym pomóc. Następnie ukazała się brama. Duże, czarne, kamienne wrota rozpoczęły się otwierać i wciągnęły go do środka. Płynął ponownie w tonach wiedzy i historii. Tam, gdzie mieszała się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Prawda.
Obudził się zlany potem, który wręcz był niczym małe, lodowe igły wpijające się w ciało. Podniósł się z posłania i w blasku księżyca wpadającego przez szparę w wejściu znalazł swoje spodnie i koszule. Zasznurował buty i wyszedł na zewnątrz.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy była chorągiew. Z łopoczącą na wietrze flagą Amestris, białego smoka na zielonym tle. Wzmagała wspomnienia. Natychmiast pojawiła się przed nim postać Kinga Bradleya, który przebijał go swoimi ostrzami. Ręce nadal, czasami bolą go rankiem. Uśmiechnął się smutno, gdy stanął mu przed oczami obraz Envyego. Potwora stworzonego dzięki Alchemii, tak zwanego homunkulusa, który pod postacią Maesa Hughesa starał się go zabić. Jednak był przygotowany na taki atak i spopielił wroga. Wymęczył go tak bardzo, że pozostał malutkim zwierzaczkiem, który wręcz natychmiastowo obrzydzał i odrzucał. Miał wtedy też popaść w objęcia obłędu, pasję zabijania i zemsty, której nigdy by nie zaspokoił. Jednak uratowała go znajoma. Nie dane mu było o tym dłużej rozmyślać, bo teraz w pamięci ukazała się postać dwójki braci Elric: Ed i Al. Obydwu znał osobiście i to bardzo dobrze, rozumiał nawet ich złe działania i złość, która wtedy w nich była. Teraz wiedział o wiele więcej.
Wsadził ręce do kieszeni spodni i wyczuł je. Tak, swoje białe rękawiczki. Jego rękawiczki, dzięki którym władał Alchemią Płomieni. Dlatego też nazywany był: Royem Mustangiem Płomiennym Alchemikiem.
– Roy, o czym rozmyślasz? – Usłyszał głos, który wyciągnął go wtedy z obłędu i teraz nieprzerwanie nakierowuje. Nie daje mu spaść, lecz nawet podnosi po potknięciu. Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Jednak zaskoczyła go jej „ubraniość”. Stała w spodniach i białej koszuli zapiętej aż po szyję, miał nadzieję ją dojrzeć w innym ubiorze. A dokładniej w jego braku lub dużym niedobycie. Blond włosy leżały w rubasznym nieładzie. Uśmiechnął się i spojrzał do góry, na księżyc, który powoli zaczął się chylić ku horyzontowi. Niezachwianej zmianie z nocy na dzień. Roześmiał się przypominając sobie któreś z humorystycznych zdarzeń jego życia z generałem brygady Maesem Hughesem. Generałem, który został nim pośmiertnie, lecz wtedy Roy był zwykłym pułkownikiem. Podwładnym, który dostał kilka lat wcześniej obietnicę od Maesa: „Zawsze będę cię wspierał będąc pod tobą”. A umarł będąc ponad nim, podniesiony o dwa stopnie. Z podpułkownika na generała brygady.
Odwrócił się do znajomej, ukochanej Rizy Hawkeye. Może jeszcze zrzuci z niej te niepotrzebne ubranie. Poszedł w stronę namiotu i przytulił ją mocno. Wtuliła się w niego, bez względu na to, że był od niej wyższy stopniem. Teraz nie obchodziło jej to ani trochę, to ona wyciągnęła go z bajzlu w jaki wpadł i dała mu olbrzymie możliwości. To dzięki niej został Płomiennym Alchemikiem. Uśmiechnęła się i pozwoliła skierować do wnętrza namiotu, lecz wcześniej zasunęła mocniej płachty materiału wejścia, by nikt im nie przeszkadzał.


cdn.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Gniew jest wszechobecny...

Ludzie, a w szczególności Polacy, co z przykrością muszę stwierdzić, są bardzo naszpikowani złymi emocjami, które powodują nie tylko gry, lecz przede wszystkim ich wyimaginowane zdolności i umiejętności. Naprawdę, to trzeba opisywać i informować o tej działalności Naszych rodaków.

„Heian5550: report kata
[...]
Heian5550: I said she  fail
TQK Kebab: haha
TQK Kebab: zamknij pizde śmieciu
TQK Kebab: nawet nie umiesz Q trafiać
[...]
TQK Kebab: śmierdzielu pierdolony
TQK Kebab: więc ss.ij pęto
TQK Kebab: kur.wiszonie
[...]
TQK Kebab: kur.wo
TQK Kebab: potem mow w szkole
TQK Kebab: ze przegrywas zprzez nobów
TQK Kebab: je.bany śmieć
[...]
TQK Kebab: z brązu
TQK Kebab: reportuj
TQK Kebab: pierdoli mnie to
TQK Kebab: 1/18 *****
TQK Kebab: anio razu nie trafił
TQK Kebab: z klatki
TQK Kebab: pajac zjebany ciągle łapał graby blitza
TQK Kebab: i dzidy nidale
TQK Kebab: brąz spierdolony
TQK Kebab: ss.ij kaftan chu.ju”

Jak widać, na załączonym tekście, ten człowiek działał pod wpływem olbrzymiego wzburzenia. Sytuacja była klarowna, na początku już miał do wszystkich jakieś uwagi, o to, że gdzie się członek drużyny ustawia, na jakim miejscu, jakie ma pole działania. Nie będę rozpisywał mechaniki tej gry, bo nie o to tu chodzi. Chcę ukazać jego gniew, który wręcz wylewa się jak lawa po erupcji wulkanu, a więc pojawia się pytanie: Skąd ten człowiek ma tyle w sobie gniewu? Nie będę dywagował nad problemem, jedynie go ukazałem.

PS. Przepraszam za wszelkie wulgaryzmy, ale bez nich ten przykład nie ma swoistego znaczenia.

Dziękuje za uwagę.
Heain5550 (Gracz gry, w której ludzie się tzw. "rage'ują [rejdżują].

niedziela, 17 listopada 2013

Mroczny pokój

W ciemnym pokoju, w którym światło nie pojawiało się ani na chwilę i nawet nie wpadało przez okno, zapalił się żółtawo-pomarańczowy blask latarki. Poświecił w prawo, w lewo, potem na ściany, sufit, meble – starał się ukazać przynajmniej przez chwilę całe miejsce dziwnego zdarzenia.
Dwóje osób stało pośrodku pokoju i tylko jedna z nich była zainteresowana tym co ukazywało sztuczne światło, mężczyzna w czarnym płaszczu. Przyglądał się wszystkiemu z zainteresowaniem i olbrzymią perfekcją, starał się uchwycić każdy szczegół. Jednak za chwilę zaniechał takiego działania i odezwał się spokojnym głosem, wręcz zimnym od zawodowego zacięcia:
– Jednak dzisiaj się panowie policjanci postarali. Zabrali wszystkie dowody i nie ma nawet co zbierać. Jak widać, nawet ślady krwi są niewidoczne, a to ciekawe, bo śledztwo nie mogło zakończyć się tak szybko. Chyba, że ktoś je wycierał – stwierdził obniżając tembr głosu. Przełożył latarkę do lewej ręki i prawą wyciągnął z kieszeni wewnętrznej płaszcza drewniane pudełko z wygrawerowanym i złoconym krzyżem papieskim na wieczku. Podszedł do stojącego niedaleko stolika i położył na nim przedmiot, a następnie go otworzył. Zaświecił latarką w to miejsce. W środku znajdowało się wiele różnych buteleczek, o dziwnych napisach na przyklejonych do boku papierkach, i małym srebrnym kropidle oraz niebieskiej latarce w kształcie prostokąta przy samym boku pudełeczka. Właśnie wyciągnął ten ostatni przedmiot i zaświecił jasnobłękitnym światłem na ścianę, a potem na podłogę.
Było tak jak się spodziewał, wytarte ślady krwi biegły od drzwi do samego okna. Ktoś zataszczył tu ciało lub je stąd zabrał. Przykląkł i przypatrzył się dokładniej plamom, które wskazywały swoim rozmazaniem wejście. Przyświecał dalej i szedł powoli, w kuckach. Wyszedł dziurą we drzwiach i poświecił na boki, w prawo prowadził ślad taszczenia i rozmaz krwi, a więc tam się skierował, nadal śledząc znaki, ale już idąc wyprostowany. Druga osoba właśnie szła za nim powolnym i stanowczym krokiem, w którym widoczna była finezja i spokój, brak jakiegokolwiek zdenerwowania – doskonałość, perfekcja, opanowanie.
Szybko doszli do końca korytarza i okna, które ukazywało jakiś budynek. Jednak ten nie wyglądał normalnie dla mężczyzny. On widział więcej niż zwykli ludzi. To okno nie było oknem, to drzwi osiemdziesiąte szóste. Znalazł je, odkrył wreszcie. Jednak nie spodziewał się tego co z nich wyszło.
Otworzyły się na oścież i ukazały mężczyznę, bardzo umięśnionego, wręcz nienaturalnie potężnego. Postury co najmniej olbrzyma, bądź największego z mocarzy świata. Dwu i pół metrowa kupa mięśni trzymała w dłoni maczugę z otoczonym stalą bijakiem. Uśmiechał się swoją mordą niezbyt przyjemnego gościa. Czarne włosy leżały w nieładzie, wystając we wszystkie strony, a twarz przypominała składankę chrząstek i kości przy pomocy buta. Jak wyglądała reszta ciała? Nie widział, gdyż tamten był immamentnie ubrany w nabijane ćwiekami skóry i glany ze stalowymi podeszwami, które wybijały nieprzyjemny dźwięk w czasie dotknięcia podłoża.
– Samael – stwierdził osobnik, powoli wymawiając każdą literę, stojący z tyłu mężczyzny w płaszczu. Ubrany był w całkowicie inny sposób od obydwu znajdujących się w korytarzu postaci, w zbroję. Pięknie wytworzona i doskonale gładka; napierśnik, naramienniki, karwasze, nagolenniki; oraz stworzona z najczystszego srebra, którego wytrzymałość wychodziła ponad wszelkie normy tego świata. – Ślepy Bóg lub Jad Boga, największy z nas i najsłabszy zarazem. Upadłeś naprawdę nisko, Sa’elu.
– Nie nazywaj mnie tak – warknął brzydal, śliniąc i opluwając przestrzeń przed sobą. Mężczyzna w płaszczu odszedł w bok i wycofał się do pokoju, z którego wcześniej wyszedł, chociaż patrzył zza framugi na to, co zaraz się stanie. – Nie mam tego imienia, nie jestem Synem Jego!– krzyknął podnosząc maczugę i spuszczając ją w dół z taką szybkością, że nikt nie miałby prawa jej zatrzymać, lecz właśnie to się stało. Ognista klinga wysunęła się ze srebrnej rękojeści trzymanej w prawicy osoby w zbroi, która z pełną finezją zrzuciła obuch przeciwnika w bok i robiąc piruet w prawo cięła, wykorzystując impet uderzenia, w bok olbrzyma. Ostrze trafiło i przecięło przeciwnika na dwie piękne połówki na wysokości trzeciego żebra, Samael rozpadł się.
– To koniec – mruknął Michał, nakazując schować się klindze. Nie ukrył jej, nie zniknęła z rzeczywistości – została w dłoni, tak jakby na coś czekał. I się doczekał. Leżąca na ziemi postać złączyła się samoistnie i podniosła trzymając maczugę, która zaczęła świecić jasnym blaskiem, który nieprzerwanie matowiał. – Albo i nie.
– Nie możesz mnie zabić, bo to ja rządzę śmiercią debilu. – Olbrzym wypluł ponownie litry śliny i podniósł się z podłogi opierając się na swojej broni. Uśmiechnął się i dodał: – Naprawdę uważałeś, że mnie zabijesz? Jestem nieśmiertelny, jak ty!
– Wiem.
– To dlaczego nie dasz mi zabić tego człowieka? – warknął Samael, stając już pewnie na nogach. Położył swój oręż na ramieniu i uśmiechnął się niepełnym uzębieniem. – Przecież on nic nie znaczy w Planie.
– Każdy ma swoje zadanie, Samuelu – odpowiedział spokojnie Michał, trzymając rękojeść przed sobą. Był przecież dowódcą Niebiańskich Zastępów, Archaniołem Najwyższego Boga, jedynego i prawdziwego. – Ty również je posiadasz, a więc odstąp i daj przejść temu człowiekowi dalej, by wypełnił swoją część Planu.
– Lucyfer dał mi coś żebym tego nie zrobił, oprócz pustych słów – stwierdził Serafin i popatrzył z nienawiścią na swojego dawnego brata. – Przewyższam cię mocą, a na dodatek to ja stałem przy Nim. To ja jestem przed Nim! – krzyknął i zaatakował maczugą od góry, a potem zniknął z widoku, gdy klinga miecza wysunęła się na pełną długość do parady. – A ja mam zadanie – rozległ się głos, a potem korytarz wręcz zadrżał od potęgi, która trafiła w ścianę naprzeciwko pokoju osiemdziesiątego dziewiątego. Wbity na metr w gruby, zbrojony betom Samuel patrzył rozkojarzonym wzrokiem na boki i nie mógł pojąć co się właściwie stało.
– Bóg jest pełen mocy – oznajmił ktoś wychodzący z pokoju. Ubrany w srebrzystą zbroję szedł spokojnym i dostojnym krokiem. W dłoni trzymał buzdygan, który wręcz świecił jasnością i niewidoczną potęgą jak latarnia. Cały korytarz oblało śnieżnobiałe światło.
– Witaj Gabrielu, co cię tutaj sprowadza? – spytał Michał, idąc z podobnym namaszczeniem i opanowaniem, miecz opuścił w dół i patrzył na Serafina z politowaniem. – Któż jak Bóg? No któż?
– Może ja? – zapytał niespodziewanie głęboki i zimny niczym lód głos, który dochodził z otwartych niedawno drzwi pokoju, którego nie było. Dwójka Archaniołów obróciła się w stronę tego zjawiska i natychmiast podniosła broń.
– Lucyfer – obydwoje wypali z obrzydliwym grymasem na twarzy.
– Wystarczy Szatan – dodał tamten stając metr od nich i uśmiechając się. Przypominał dobrze ubranego gentelmana z melonikiem i laseczką z główką w kształcie węża. Wspaniale skrojony garnitur, tak jak reszta odzienia, był w kolorze czerni, lakierki też i spodnie do kostek. Twarz wręcz zapraszała do rozmowy i porozumienia się. – Nie każdy lubi swoje drugie imię.
– Nie musisz go lubić, ono zostało ci nadane – stwierdził bez ogródek Michał i stanął przed przybyszem z rozgrzaną klingą oraz gotowością do walki. – Serafinie lub cherubinie, jesteś tak obrzydliwy, że nie można mieć pewności czym jesteś. Poddaj się na Chwałę Bożą.
– A po co? Żebyście ponownie mnie zamknęli? Przecież ciągle tam jestem uwięziony. Tutaj występuję, wiecie przecież jak – wyraził się ze smutkiem wręcz śmiertelnie poważnym, tak jakby naprawdę ktoś zrobił mu potworną krzywdę w czasie jego istnienia.
–Nie zwiedziesz nas taką gadką szmatką, Lucyferze – odparł Gabriel i stanął obok swojego brata. – Rafael za niedługi czas tu przybędzie, a wtedy będziesz zmuszony się poddać, a Sa’el pójdzie z nami.
– A dlaczego miałbym to zrobić, braciszku? – spytał Szatan i popatrzył na mężczyznę, który skrywał się za ścianą. – Nie ukryjecie mojego celu, tylko on wie co się tutaj stało i to on może to wydobyć, a ja tego bym nie chciał, bracia. Nie chciałbym.
– Więc odstąp i daj czynić Plan dalej – powiedział Michał i popatrzył do tyłu. Samael zniknął ze swojej dziury. – Nie dobrze – pomyślał. – Nie musisz przeciwko nam występować, możemy zaczekać do Ostatniego Dnia.
– Tyle czasu już zmitrężyłem na rozmowę z wami – stwierdził i pstryknął palcami. Podłoga zatrzęsła się otworzyła pod dwójką Archaniołów. Dywan rozjechał się na boki, niczym opiłki metalu przyciągane magnesem, podłoga tak samo. W jej miejscu ukazała się paszcza z wielkimi, półmetrowymi zębami. Dwójka aniołów natychmiast wyskoczyła w górę, zanim to na czym stali zmieniło swoje położenie, i wylądowali przy drzwiach osiemdziesiątego dziewiątego pokoju. Jednak cała droga do pomieszczenia, które chcieli zbadać zagradzały zęby potwora. – Powitajcie kochanego przez Hioba Lewiatana! – krzyknął i ukłonił się zdejmując melonik oraz kręcąc nim przed sobą. – Witam na pokazie śmierci dwójki sługo bożych, którzy nie potrafią sobie poradzić w tej beznadziejnej ludzkiej postaci. A zapomniałem, Samaelu, czy mógłbyś? – spytał, gdy zaraz obok wyrósł z powietrza wielkolud i otworzył drzwi, które przez wibracje, spowodowane pojawieniem się Lewiatana, zamknęły się. Obydwoje wyszli spokojnym krokiem.
– Nie jest dobrze – stwierdził mężczyzna w płaszczu i odszedł do tyłu, niedaleko okna i patrzył na okolice. Nie podobała mu się perspektywa zeskakiwania z czwartego piętra. Nie był przygotowany na taką ewentualność. – Może byście pomogli, to wy podobno jesteście doskonali.
– Doskonali w istocie i mądrości oraz sile, lecz Lewiatan również taki jest – stwierdził Michał, cofając się w tył. Widzieli jak potwór pochłania coraz większy teren, najpierw korytarz przypominał czarny prostokąt z zębami po bokach, a potem rozpoczął się dalej powiększać. Wódź Zastępów rozejrzał się i spojrzał na człowieka. – Kreda.
– Co?
– Biała kreda – powiedział ponownie, teraz dobitniej. – Potrzebuję białej, święconej kredy. Teraz!
– Już, już – odparł mężczyzna i podszedł do stolika, wyciągnął małą fiolkę, a z niej dwie pięciocentymetrowe kawałki wapnia. Podał je Archaniołom, a ci zaczęli rysować najpierw krąg wokół stołu, a potem półokręgami zajęli całą przestrzeń od okna do drzwi. Zrobili to w ciągu dziesięciu sekund, a więc Lewiatan wszedł jedynie dwoma zębami do pomieszczenia. – Lepiej się stąd wynośmy.
– Muszę przyznać ci rację – stwierdził Rafale, stojąc obok okna. Z postury przypominał zwykłego człowieka, ale świecące, złote włosy do pasa wręcz oślepiały. Ubranie nie wyglądało okazale, po prostu zwiewna biała szata. – Idziecie? – spytał z uśmieszkiem i wskazując za siebie, to znaczy na okno, które samoistnie stało się jasnoniebieskim portalem wiodącym na zewnątrz. Jednak nie można było stwierdzić, gdzie prowadzi, bo błękitna łuna wszystko zakrywała. Michał wszedł pierwszy, potem Gabriel, a Rafael czekał na człowieka i nieprzerwanie się uśmiechał. – Nie idziesz?
– A zadanie…
– Ono możesz wykonać później, lecz życie masz tylko jedno – powiedział i wskazał na wejście do przejścia, ale już bez uśmiechu. Mężczyzna zebrał się w sobie, zabrał kredę, pochował wszystkie urządzenia i pudełeczko, a potem przeszedł ze zdecydowanym wyrazem twarzy. – Zobaczymy jak polubi to Lewiatan – oznajmił Rafael i wyciągnął zza siebie dużą, złoconą kulę, którą rzucił do przodu, w stronę rozwartej paszczy potwora. Gdy przedmiot dolatywał do czerni, Archanioł zniknął razem ze swoim przejściem.

cdn.

sobota, 26 października 2013

Najciemniejszy budynek

Od autora: Mam nadzieję, że się spodoba. Jeśli tak, to może napiszę ciąg dalszy tej historii.


Policjant widział tego mężczyznę pierwszy raz w życiu. Ubrany w ciemny płaszcz do kolan, z pięcioma zapiętymi guzikami po środku, szedł żwawym krokiem po chodniku. W czasie poruszania materiał odbijał się od nóg i ukazywał skryty pod wierzchnim odzieniem sztylet. Zamszowe spodnie, również mrocznego koloru, nie opinały za bardzo nóg, ale też nie fruwały na boki, gdyż włożone miał je w skórzane buty o długiej cholewie – to były czarne kozaki z dwoma stalowymi klamerkami pomiędzy nogami. Dłonie trzymał w kieszeniach płaszcza. Szyję skrywał długi, prosty kołnierz do żuchwy. Twarz wyglądała na normalną, niczym niecodzienną. Widoczną różnicą były długie, ciemne włosy do ramion i błękitne oczy.
Policjant miał naprawdę wyczulony zmysł postrzegania, dzięki dwudziestu latom służby. Zauważył przez to szybki chód i zawziętość mężczyzny w płaszczu. Wiedział, z kim ma do czynienia. Osoba o ważnym zadaniu, która chce zrobić coś dokładnie. Jednak nie mógł na to pozwolić, dostał rozkaz od przełożonego.
– Proszę się zatrzymać i odejść – rozkazał stając przed wejściem do budynku i drzwi zaplombowanych żółtą taśmą z napisem: Wstęp wzbroniony. Kształt "X" natychmiastowo uzmysławiał wszystkim, że nie wolno tu wchodzić, lecz ten facet chyba tego nie zrozumiał, bo szedł dalej, nawet nie zwracając uwagi na mundurowego. Patrzył w dal, na okno nad wejściem. – Proszę się zatrzymać – ponowił nakaz policjant i wtedy niefortunnie położył dłoń mężczyźnie na ramieniu. Ten nawet nie zatrzymując się, złapał za rękę policjanta i wykręcił ją, a potem podbił kolanem. Funkcjonariusz padł na ziemię i jęczał czując, że jakiekolwiek poruszenie spowoduje olbrzymi ból.
– To tylko wybicie – stwierdził osobnik w płaszczu przechodząc przez drzwi, bez otwierania ich. Nawet nie zdarł taśmy, po prostu ją przeniknął, lecz policjantowi niedane było o tym rozmyślać dłużej, zemdlał.

– Wiesz, że i tak zawsze cię widzę? – zapytał głos, który mógł należeć do osoby jedynie w wieku bliższym dwudziestce piątce: silny i odważny, bez cienia zawahania –kogoś z misją.
– Zapewne – odpowiedział ktoś z góry, jakby z sufitu i podłoża jednocześnie. Określenie skąd dochodził dźwięk było prawie niemożliwe, ale kto mówił, że niewykonalne.
– Znowu bawisz się w kotka i myszkę, Michale?
– Nie, po prostu czasami zapominam, że rozmawiam z tobą. – Tu nastała pauza, którą wykorzystał mężczyzna na rozejrzenie się po pomieszczeniu. Znajdował się w dużym holu prowadzącym do dwóch korytarzy. Jeden najpewniej kierował do restauracji, a drugi do schodów i windy oraz recepcji. Był przecież w hotelu.
Oświetlały wszystko jasne lampy zawieszone u sufitu, które teraz nie dawały żadnego światła. Wszystko topiło się w czerni. Mężczyzna nie mógł dostrzec nic oprócz szarych konturów tworzących się dzięki wpadającemu przez okna światłu księżyca w pełni. Nie zobaczył ani złoconych kandelabrów, ani wspaniałych zdobionych wzorami w kształcie bluszczu kolumn, ani portali prowadzących do korytarzy. Jedynie meble ustawione na, teraz bezkolorowych, dywanach widoczne były dzięki światłu w taki sposób, by się nie potykać, ale nic więcej.
– Nie wszystkim podoba się to, co robisz na Ziemi – oznajmił po chwili ciszy ktoś nazwany Michałem. Ponownie głosu nie dało się umiejscowić. Mężczyzna skierował się w stronę recepcji, na wprost. – Egzorcyzmowanie, zabijanie potworów i to wszystko nie dla chwały Bożej. To niepoprawne.
– Może i niepoprawne, ale przydatne – odparł szybko człowiek w płaszczu i szedł spokojnym krokiem. Rozglądał się też powoli po kolejnym pomieszczeniu. Poszukiwał dziwnych oznak działania: krwi, noży, rozrzuconych ubrań, wytartych dywanów, wymiętych ścier, wszystkiego, co wydaje się normalne w codziennym życiu grzesznych ludzi. Jednak nie tylko tego szukał. Przede wszystkim starał się odnaleźć energię. Moc, której nie powinno tutaj być. Coś, co nigdy nie ukazuje się zwykłym śmiertelnikom. – Wam na pewno to pomaga. Gdzie to się stało? – spytał mówiąc już ciszej i bardziej opanowanie, nawet z zaciekawieniem.
– Na górze – odpowiedział głos, po widocznym zastanowieniu, które trwało kilka sekund. Najwidoczniej nie chciał wyjawiać tej informacji. Jednak czemu? – Pokój osiemdziesiąt dziewięć, czwarte piętro.
– Dziękuję – oznajmił mężczyzna kiwając głową i kierując sie do drzwi z oznaczeniem klatki schodowej. Nie działał prąd, a więc windy również.
Szedł po stopniach rozmyślając nad tym, co mogło się tutaj stać. Dostał zawiadomienie, a raczej poczuł strach od niesprecyzowanej osoby, o dziwnym czynie, który się wydarzył w tym budynku. Trzy godziny zajęło mu znalezienie tego hotelu, ale w tym czasie też zrobił wiele przydatnych rzeczy, na przykład: zjadł coś ciepłego w jakimś fastfoodzie i zabrał ze sobą sztylet oraz małe pudełko, teraz skryte w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Otworzył powoli drzwi, tak by przypadkiem nie zaskrzypiały lub zajęczały, ale nie do końca. Przecisnął się przez powstałą małą szparkę i zamknął je również z namaszczeniem. Wyciągnął z lewej kieszeni dłoń i trzymany w niej łańcuszek z krzyżykiem ze srebra.
– Zawsze się może przydać – stwierdził owijając go wokół palców tak, by znak leżał na palcach, gdy zaciśnie pięść. Tak przygotowany wyciągnął z wewnętrznej kieszeni małą latarkę i włączając ją rozejrzał się po numerach drzwi. – Osiemdziesiąte piąte – wypowiedział tą liczbę powoli i wpatrując się w kolejne numery. Poszukiwał szóstki. Nie znalazł. Wciągnął powietrze lewym bokiem zaciśniętych ust. Nie podobało mu się tutaj. – Mam nadzieję, że Tamten mi pomoże – wyszeptał, kierując się do osiemdziesiątych dziewiątych drzwi, które tak naprawdę, według będących w pomieszczeniu i ustawionych od najwyższego do najniższego numeru, powinny być osiemdziesiąte ósme.
Otworzył je szybko, naciskając klamkę i bez rozglądania wpadł do środka, i zamknął je prędko, ale zręcznie, bez trzaskania. Teraz rozejrzał się po pokoju, wchodząc na jego środek. Zwykłe łóżko i jakiś stolik oraz para krzeseł z drewna. Nic nadzwyczajnego. To właśnie było ciekawe. W tak zdobionym hotelu znajdował się tak ubogi pokój, lecz mężczyzna o tym nie wiedział, bo przecież światło księżyca nie ukazało mu tego na dole. Teraz, wpatrzony we wszystko, co się dało, wyszukiwał oznak śmierci. Tak jak przewidywało, okno wręcz oślepiało. Tylko, czemu idąc tutaj tego nie zauważył? Na zewnątrz nic nie świeciło...
– Idą – powiedział nagle stojący przed drzwiami osobnik. Wyglądał jak jakiś żebrak lub bezdomny. Ubrany w umorusany błotem płaszcz z dziurawymi butami i wytartą koszulą, najpewniej kiedyś niebieską z białymi paskami. Mężczyzna schował się za krzesłem, niedaleko okna, i patrzył na tamtą osobę. To był głos Michała, tego, z którym rozmawiał przy wejściu do hotelu. Dokładnie ten sam.
Nagle stojący osobnik rozczapierzył palce prawej dłoni i wyprostowaną skierował na bok i do dołu, pod kątem około trzydziestu stopni od ciała. Niespodziewanie na śródręczu zajaśniało lekkie, niebieskie światło, a potem ukazała się srebrna rękojeść z napisami, których nie znał nikt żyjący na Ziemi i nie mógł ich odczytać. Dalej z końca skierowanego ku dołowi ukazał się płomień, który pędził ku podłodze i rozszerzał się tak doskonale, że zamienił się w półmetrową klingę o szerokości sześciu centymetrów. Potem postać złapała srebrną rękojeść, która stworzyła jelec w kształcie ryczących lwów, po obu stronach. Podniosła miecz wyżej i wpatrzyła się w płonącą klingę, stworzoną z czystego ognia. Obydwoma rękoma trzymała uchwyt na wysokości klatki piersiowej. Zaraz ubranie postaci zaczęło się palić i przemieniać w srebrzystą zbroję, a wynędzniała skóra oraz brudne włosy przeistoczyły się w srebrzystobiałe warkocze i lśniącą cerę. Napierśnik, nagolenniki, karwasze, naramienniki wyglądały wspaniale i gładko, bez jakiejkolwiek skazy, na tak doskonałej istocie, jaką był... Archanioł Michał – Wódź Niebiańskich Zastępów Świętego Boga.
– Nie wychodź – oznajmiła nadistota i po prostu przepaliła się przez drzwi zostawiając trwały ślad, który był całkowicie gładki, doskonale okrągły tam, gdzie powinien. Klinga przecięła ścianę jak masło, tak samo ciało przeszło drzwi bez jakichkolwiek załamań drewna lub drzazg. Doskonale – to słowo kołatało się w głowie mężczyzny, który jednak szybko przeszedł przez pomieszczenie i chciał wyjrzeć przez dziurę. Gdy złapał za jej bok odskoczył szybko czując, że ręka zaczęła się samoistnie palić. Zgasił płomienie wkładając dłoń pomiędzy płaszcz i odcinając dostęp powietrza. Nauczony doświadczeniem wyjrzał nie dotykając rozgrzanych śladów bytności istoty niebiańskiej.
Ta stanęła w korytarzu z opuszczonym mieczem i twarzą skierowaną w stronę drzwi windy, która najwidoczniej jechała w górę, gdyż słychać było jej lekki szum oraz widoczny nad wejściem wskaźnik piętra, na których przebywała w danej chwili. Gdy na cyfrowym panelu, który powinien nie działać, ukazała się czwórka drzwi otworzyły się i wypuściły najpierw olbrzymie ciepło, a potem dziwne zimno, które tylko przypominało ognie, którymi świeciła się klinga Michała, ale nimi nie było.
Z windy wypadła czarna postać. Czarna maź, która jedynie przypominała humanoidalną istotę, lecz nią na pewno nie była, chciała najwidoczniej wybiec z kabiny i pobiec dalej, ale wpadła na Archanioła, który ciął mieczem od dołu do góry i przeciął skośnie istotę, która wybuchła na wszystkie strony rozżarzonymi odłamkami. Jeden z nich o mało nie trafił w oko mężczyzny, którego ochroniła magiczna tarcza pojawiając się niespodziewanie przed twarzą. Ten uśmiechnął się wspominając krzyżyk – mówił, że się przyda.
Zaraz do kabiny wpadł Michał kręcąc się niczym wiatrak i wyśmienity szermierz zarazem, który ma tysiące lat doświadczenia w walce z demonami oraz potworami. Zbroja nawet nie musiała chronić właściciela, który był aż tak szybki, że miecz przecinał wrogów i niszczył każdego demona, a potem wyrzucał w odmęty Piekła prędzej niż którykolwiek z nich zdążył o tym pomyśleć. Mężczyzna nie mógł zobaczyć tego, co działo się w windzie, ale słyszał krzyki i jęki oraz jasne błyski wylatujące nieprzerwanie z otwartych drzwi. Chociaż nie tylko one wypadały, czasami i wyleciała jakaś ucięta kończyna, która spalała się lecąc w powietrzu. Zostawiała nieprzyjemny swąd palonego mięsa i kości oraz siarki, duszny i ciężki zapach.
Za parę sekund z kabiny wyszedł Archanioł, bez skazy i zmazy, zmęczenia, skrzywienia, bez żadnych uczuć – pełne opanowanie. Jego ostrze nieprzerwanie świeciło w korytarzu odrzucając mrok w dal. Popatrzył na mężczyznę, który wyglądał śmiesznie z wyciągniętą głową pomiędzy dziurą. Skierował się w jego stronę i znowu rozczapierzył palce prawej ręki, a rękojeść oraz ostrze w krótkim błysku światła i płomienia zniknęło z rzeczywistości. Jednak zbroja i wygląd pozostała niebiańska. Archanioł podszedł do człowieka i popatrzył na niego z politowaniem.
– Mówiłem, byś się nie wychylał – powiedział spokojnie i miło, a potem dodał twardo: – Nie wolno wystawiać Swojego Pana na próbę. Nigdy! – zagrzmiał tak potężnie, że ściany zaczęły się trząść, a budynek ruszać na boki. – Rozumiemy się?
– Jasne – wykrztusił mężczyzna i wrócił do pokoju. Stając prosto i wkładając ręce do kieszeni, rozglądał się, gdy Archanioł wszedł powoli patrząc na leżący na ziemi jeszcze ciepły odłamek, który zatrzymała tajemnicza tarcza. – Któż jak Bóg... – oznajmił już opanowanym głosem.

cdn.

niedziela, 20 października 2013

Inkwizytor z Ordo Hereticus

Od autora: Myślę, że to nie pasuje do "Wojen Galaktyki". Jest zbyt normalne, by przetrwało w tamtym świecie wspaniałych wojowników i "odważnych samobójców". Życzę miłego czytania.



Kamienne stopnie skryte w mchu i obrzydliwej, śmierdzącej, przywołującej najgorsze wspomnienia wilgoci lekko trzeszczały podczas dotknięcia przez skórzany but schodzącej postaci. Okryta w brązowy płaszcz, który już przemókł do suchej nitki przez ciepłe i duszne powietrze, powoli przemieszczała się w dół. Każdy stopień wyzwalał tysiące grzybów ukrytych w mchu. Nie wiadomo było, co to za organizmy albo co powodują w kontakcie z ludzkimi organami. Dlatego też na twarzy schodzącej osoby widniała maska z dwoma rurami idącymi do samego pasa i przyczepionego urządzenia filtrującego. Jedną płynęło zainfekowane powietrze, a drugim oczyszczone.
Przy pasie dyndała pochwa ze schowanym mieczem. Jasne ostrze nie błyszczało skryte za czarnym materiałem, ale wypolerowana rękojeść błyszczała w odbitym czasami świetle słonecznym wchodzącym z góry. Jednak promienie już nie poprawiały widoczności w tym tunelu. Ciemny, brązowy kapelusz leżący na głowie o ogolonej brodzie i krótkich włosach, również takiego koloru co nakrycie głowy, też nie pomagał, gdyż rondel lekko opadał na oczy w czasie chodu. Jednak postać nie zrażała się. Nie jęczała. Nie złorzeczyła. Szła pewnym krokiem w dół po kamiennych schodach. Miała misję, cel, który przyświecał działaniom. A jeśli istniał cel, przeszkody przestawały mieć znaczenie. Celem osoby było spotkanie.
Ciemne rękawice nagle dotknęły ściany i zatrzymały postać. Ta rozejrzała się dół i w górę, a potem na boki. Nic dziwnego nie dostrzegła, gdyż było ciemno, jak wcześniej. W jaki, więc sposób ten ktoś w ogóle mógł schodzić po schodach? To proste, nie posługiwał się wzrokiem. Psionika, potężna mentalna moc, która przenikała wszystko co żyje, była rzeką emocji, która istniała w innym wymiarze: Spaczni, Osnowie, Otchłani, Empireum, Piekle – obojętnie jak to nazwiesz, będzie to dotyczyło właśnie tego miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Tam też się właśnie skrywa i niektórzy mają pozwolenie lub możliwość odkrycie tamtych tajemnic. Nie wszyscy jednak potrafią utrzymać, po zobaczeniu tego co jest w środku, swojej psychicznej osobowości; wariują i stają się czarownicami, szaleńcami, magikami, wariatami, chorymi psychicznie, których już nie da się uratować.
Jednak ta postać kształciła się już ponad piętnaście lat w posługiwaniu się tą Potęgą. Dziesięcioletni podstawowy trening, a potem dwadzieścia trzy żmudne kwartały nauki, jako akolity pod twardym okiem inkwizytora o randze Mistrza, który nie tylko nauczył tą osobę psychicznych umiejętności, ale również rozwinął fizycznie oraz naukowo. Teraz była też inkwizytorem.
Rozeta inkwizytorska w kształcie płonącego, złotego kielicha z wtopioną w nóżkę literą „I”, z trzema kreskami pośrodku, oznaczała przynależność właśnie do tej organizacji. Specjalnych służb wywiadowczych Imperium Ludzkości. Cywilizacji, która przetrwała już jedenaście tysiącleci pod władzą wspaniałego Imperatora. Istoty, która stała się Bogiem i władała wszystkim, co ludzkie, by ta rasa nie upadła. Inkwizycja została stworzona właśnie przez Imperatora, by odnajdywać i niszczyć Jego wrogów. Mutanci, heretycy, obcy – wszyscy muszą zostać zniszczeni. Rozeta ta leżała w kieszeni skurzanych spodni. Niedaleko niej wisiała, przyczepiona do pasa kabura pistoletu bolterowego.
Inkwizytor Timrol, bo tak właśnie miał na imię, schodził dalej, ale jego prawa dłoń obleczona w rękawice trzymała rękojeść miecza. Wiedział, że to co go czeka dalej nie będzie przyjazne i nie pozwoli się skrzywdzić. Nie da chwili wytchnienia i możliwości. Nie zechce upaść. Wiedział to dzięki Psionice. Dzięki tej mocy, która również przywołała to, co oczekiwało na niego.
Był blisko. Wyczuwał coraz silniejszy nacisk z tyłu głowy. Oznaczało to jedno: demona. Zamknął oczy i poddał się nurtowi Osnowy. Pozwolił, by Imperator prowadził jego ruchy. Jedynie ruszając ustami, bez żadnego dźwięku, wypowiadał tajemne formuły i litanie do Władcy Ludzkości, by go ochronił i poprowadził dłoń, by zabiła wrogów.
Nagle dostrzegł jasność. Cienie widoczne na ścianie powodował najpewniej znajdujący się w pomieszczeniu płomień. Oświetlił rękojeść, lecz szybko inkwizytor zakrył ją drugą dłonią, by nie spowodowało refleksu. Zaczął nasłuchiwać, idąc przy ścianie. Miał blisko siebie zakręt.
– Wiesz – odezwał się jakiś gburowaty głos. Musiał należeć do jakiegoś pomagiera i heretyka. A sług Bogów Chaosu, Timrol nienawidził bardziej niż czegokolwiek. – Najpewniej wyślą na nas jakiś gwardzistów. Wiesz, tak jak najczęściej się robi, a przynajmniej tak mówił, ten... No. Jak on się zwał?
– Mahias – podrzucił jakiś człowiek. Musiał nim być, gdyż tembr głosu nie przypominał jakiegoś dialektu rasy innego gatunku, a tym bardziej potężnej aury słów ważniejszych posłańców Chaosu.
Powinien zabić ich szybko i to jak najwcześniej, by nikt nie spostrzegł ich braku na posterunku. Jednak miał zamiar trochę posłuchać plotek. Przystanął i skryty za ścianą, przysłuchiwał się dalszej wymianie zdań.
– Właśnie, wiesz, Mahias jest lekko szurnięty.
– Przecież używa tego hokuspokus, a więc musi być walnięty – dodał ktoś trzeci. Robiło się coraz ciekawiej. – Zmienia ściany w obrzydliwe błony, a potem zamyka je z obleśnym pluskiem. Tfu... – Chrząknięcie i splunięcie na kamienne klepisko. – Tego nam brakowało.
– Przecież się zgłosiłeś? – spytał ten drugi.
– Zgłosiłem się, bo miałem dostać jakieś profity, a stoję pod ścianą, jak jakiś debil.
– Debil, nie debil, idiota, obojętnie, – stwierdził czwarty strażnik – musimy strzec tego przejścia. Przecież wiecie, gdzie prowadzi. Prawda?
– Nie, kurwa, nieprawda – warknął pierwszy. Uderzenie w coś twardego na wysokości klatki piersiowej. Karpaks?
– Nie wiecie? To może i dobrze, bo ucieklibyście z podkulonymi ogonami – oznajmił czwarty i roześmiał się, rubasznie. To było chyba zbyt mocne stwierdzenie, bo nagle rozległ się strzał z karabinu albo pistoletu laserowego. Skrzek rozgrzanego powietrza i wiązki go przenikającej był niepowtarzalny.
– Widzicie? – powiedział pierwszy. – Wiesz, wkurwił mnie.
– Zjebany debilu, zabiłeś go? – warknął trzeci. Drugi milczał od dłuższego czasu. Nastąpiło po tym zdaniu uderzenie w ciało, najpewniej twarz, bo usłyszał chrzęszczenie pancerza, który natrafił na twardą przeszkodę, musiała to być ściana. Więc byli uzbrojeni i opancerzeni? Ciekawe po co? – Mógł nam powiedzieć, co tutaj robimy i po co, a ty go zastrzeliłeś?
– Też chcesz?
– Zamknijcie się obaj – powiedział niespodziewanie cicho trzeci strażnik. Najpewniej pokazywał, by dalej zachowywali się jak zawsze, a on sprawdzi co tam się dzieje. Inkwizytor rozszerzył swoją jaźń na to pomieszczenie przed nim. Postarał się wybadać, gdzie te postacie się znajdują. Jeden szedł w jego stronę, trzy metry, dwójka stała oddalona o jakieś pięć. Co do dokładniejszego rozeznania się po pomieszczeniu to nie miał żadnych szans. Jego psioniczne umiejętności nie skupiały się najbardziej na wyczytywaniu przyszłości lub odgadywaniu tego, co znajduje się za ścianą lub w kufrze, ale raczej na rozwaleniu zamka, by to sprawdzić.
– No właśnie, chamie, chcesz w ryja, bo wiesz, co się dzieje, gdy wiesz... – Dalszej tyrady inkwizytor nie miał zamiaru słuchać, bo nigdzie by go nie zaprowadziła. Widać było, że zdenerwowanie pierwszy okazuje, jako powtarzanie jednego słowa: „wiesz”. Trzeci przez swoje obskurne zachowanie, a drugi najspokojniej do wszystkiego podchodził. Czwarty już nie żył, a więc mało można z niego wyczytać informacji. Timrol ścisnął mocniej rękojeść miecza. Miał zamiar ją wyjąć po zobaczeniu, choć odrobiny ciała drugiego posterunkowego. Jednak Imperator dzisiaj mu przyświecał. Dostrzegł parę szczurów, która przebiegła pod nogami inkwizytora i pomknęła do pomieszczenie chrobocząc.
– Masz swojego szpiega, wiesz głupi jesteś – powiedział pierwszy śmiejąc się rubasznie. – Wiesz o tym?
– Sprzątnijcie tego trupa – oznajmił drugi i odszedł na wcześniejszą pozycję. Imperator był nadal z inkwizytorem.

Zamyślił się. Miał do wyboru dwie drogi. Pierwsza oznaczała wejście na siłę, zabicie ich wszystkich jak najszybciej. Druga proponowała zaczekać na rozwój wypadków i nawet cofnięcie się na górę, by zdobyć wsparcie. Jednak czegoś ta trójka pilnowała. A po ich uzbrojeniu można wnioskować, że chodzi o coś ważnego.
Strzelanie z pistoletu spowoduje zbyt duży hałas, a nie miał pewności czy tam nie znajdują się kamery lub jakieś przejścia. Za mało informacji. Musiał ich pozabijać mieczem, bo Psionika mogłaby zaalarmować innych. Albo...
Złapał za znajdującą się przy pasie pałkę. Z obydwu stron przekręcił i wrzucił do pomieszczenia. Rozległo się piknięcie, a potem całą przestrzeń zalał oślepiający blask. Przebywali w ciemnym pokoju, a jedynym światłem było ognisko. To nie pomogło za bardzo strażnikom. Wrzasnęli przeraźliwie, a potem wpadł on.
Szybki niczym śmierć. Wyciągnął ostrze i zakręcił nim, szybko rozglądając się po pomieszczeniu. Żadnych kamer, mechanicznych strażników, ukrytych przejść. Jedynie pokój z betonowych ścian i pancerne drzwi. Miał siedem sekund, zanim którykolwiek otworzy oczy. Ciął mieczem po gardłach, nie dysponował zbyt długim czasem. Drugi padł, potem trzeci i w końcu pierwszy umarł z otwartymi oczami, które jeszcze dwie sekundy nic nie widziały i nie zobaczyły stojącej nad nią postaci. Brązowy płaszcz lekko załopotał, gdy szybki ruch podrywał tumany powietrza i pyłu. Chociaż trochę ciężki od wody na nim będącej, nadal ruszał się przy jakimkolwiek przesunięciu.
Timrol schował klingę i rozejrzał się dokładniej, zdejmując kapelusz. Machnął nim parę razy schlapując wodę. Pomieszczenie nie wyglądało okazale. Szare ściany i stojące na środku ognisko. Przy rozpalonych drwach stały cztery krzesełka. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi. Pancerna płyta z ćwiekami ułożonymi w dziwny wzór. Gwiazdy Chaosu. Inkwizytor zasyczał i wypowiedział parę litanii do Najświętszego Sanguiniusa, by nie przestraszył się zła i demonów.
Miał misję, ale chyba nie powinno nią być więzienie. Założył nakrycie głowy i podniósł pałeczkę. Zakręcił nią między palcami i przyczepił ponownie do pasa. Jeszcze zadziała z trzy razy przed wyładowaniem. Złapał za rękojeść i wyciągnął z pochwy ostrze. Nacisnął znajdujący się przy głowni przycisk i klinga zajaśniała błękitem. Blask rozlśnił okoliczne cienie. Wszystko stało się mniej mroczne, a Timrol ponownie poczuł potęgę swojego urzędu. Ścisnął mocniej uchwyt i podszedł do drzwi. Z uśmiechem ciął pancerne płyty jak masło. Wyciął piękny „X” na gwieździe i potem resztę płyty w kształcie prostokąta wielkości jego ciała. Popchnął je lekko, a one padły na drugą stronę z lekkim brzdąknięciem.
Z zapaloną energią na mieczu wszedł do ciemnego pomieszczenia. Wyczuł tam jedną osobę. Nic więcej. Mroczna emocja, którą czuł idąc zniknęła. Najpewniej powodowała ją ta gwiazda, a teraz po zniszczeniu obumarła całkowicie. Rozejrzał się przy pomocy klingi. Nie zobaczył nic ciekawego i żadnej osoby. Niewielki pokój, przypominający celę ze stołem i jednym drewnianym stołkiem. Na meblu nie stało nic oprócz pustego kubka.
Inkwizytor zamyślił się i popatrzył w górę. Zadrżał. Na suficie, przyczepiona linami, wisiała kobieta. Jej czarne włosy opuszczone w dół miały na sobie ślady krwi. Twarzy przypominała obite mięso, a ubranie porozrywane szmaty, które wyglądały jakby ktoś wyciągnął je z błota i nachlapał litrami posoki. Brudna i obrzydliwie piękna – była to jego myśl, której nie zrozumiał do końca w tej chwili. Rozejrzał się dokładniej i dostrzegł, to co powinien. To co każdy szanujący się inkwizytor posiada. Rozeta w kształcie litery „I” z mieczem pośrodku leżała przy ścianie. Znak Ordo Malleus. Zbrojna część Inkwizycji, która przede wszystkim skupiała się na walce z demonami.
Timrol bez wahania podsunął stół i stanął na nim. Schował miecz i wyciągnął sztylet. Lewą ręką trzymał blisko jej brzucha, a prawą przeciął liny przy nogach. Gdy spadała, złapał ją bez przeszkód i oparł na ramieniu. Uciął resztę więzów i wrzucił sobie kobietę na ramię. Nie ważyła zbyt wiele, a to nawet pomagało, w takiej właśnie sytuacji. Schował nóż i podszedł po rozetę. Wsadził do kieszeni obok swojej i wyszedł z nią na lewym ramieniu. Wybadał psionicznie, czy nadal żyje. Świeciła w osnowie, jako burza sprzeczności. Chciała walczyć, ale nie miała siły. Nienawidziła oprawców i wyzbywała się jakichkolwiek emocji. To nie mogło się skończyć zbyt dobrze. Traciła świadomość. Wymówił parę słów, które przypominały błyskawice. Krótkie i potężne. Wzmogły jej siły i zwróciły duszę ciału.
– Jak zawsze – mruknął wspominając dawne czasu. Gdy był akolitą wielokrotnie nosił własnego mistrza, który uwielbiał się narzucać przeciwnikom. Dzięki temu Timrol nauczył się zachowywać permanentny spokój i działać rozważnie. – Noszę tego, który wpada w tarapaty.
– Dziękuję – usłyszał cichy głos kobiety, której głowa dyndała z tyłu. Uśmiechnął się i nakazem psionicznym wymusił na niej sen.
Znalazł się przy schodach i popatrzył w górę. Bardzo dużo schodów. Noszenie jej będzie trudne, a na dodatek zatrute powietrz również nie wspomoże. Zamyślił się. Odwrócił się i rozejrzał po pomieszczeniu, i zaśmiał się. Czwórka strażników posiadała maski przeciwgazowe, które w części pomogą. Najpewniej w ich płucach znajdowały się te grzyby, gdyż taka ochrona nie utrudni całkowicie dostania się takich złych organizmów, ale gdy stali przy ognisku nic nie kaszleli. Miał dwie drogi. Założyć jej maskę i przejść, bez pewności czy przeżyje lub coś innego.
Położył ją na ziemi i przystawił najczystszą maskę przeciwgazową do twarzy. Resztę odrzucił na bok. Złapał za leżące w ogniu drwa i podniósł dwa z nich. Podszedł do schodów i przystawił do mchu. Ten natychmiast się zajarał. Reszta szybko zaczęła się zapalać od poprzednich i tak obrzydliwe grzyby umierały w wybuchach ognia. Dlatego właśnie pomieszczenie było od nich wolne. Ogień je niszczył.
– No i po kłopocie – powiedział inkwizytor i zostawił w dłoni jedną płonącą pochodnię. Podniósł dziewczynę i zarzucił na ramię. Zaczął wchodzić na górę i rozmyślać. Światło ognia pomogło mu widzieć, a więc nie musiał całej swojej czujności skupiać na otoczeniu i badania jej przez Psionikę. Spotkanie się skończyło i to nader szczęśliwie.

Został wysłany na tą misję by sprawdzić, co się dzieje na tej planecie. Lord Inkwizytor Quidis z Ordo Malleus – co teraz jest bardzo ciekawe – poprosił go by wyruszył w tą podróż i wysłał informację co tam się naprawdę dzieje. Podobno dostał wzmiankę o jakimś obrzydliwym kulcie Chaosu, który ma zamiar przysłać armie demonów i przejąć cały podsektor oraz oddać go we władanie Bogów Chaosu i uzyskać ich aprobatę. Obrzydliwe działanie, godne heretyka. Godne najgorszego śmiecia. Kogoś kto porzucił wspaniałe dobro Imperium, musi być głupcem. Przecież nie odrzuca się czegoś, co daje permanentne bezpieczeństwo? Imperator chroni. Ta maksyma wbijana była mu przez lata. Zawsze ją pamiętał. Nauczył się tysięcy litanii do Najświętszego Imperatora, Jego Świętych, Złotego Tronu. Kształcił się na polu bitwy, w Siedzibie Inkwizycji na Terze, na statkach kosmicznych, wszędzie, gdzie tylko mógł zdobywał umiejętności i wiedzę.
Jednak nie o tym teraz myślał. Odrzucił dygresję i ponownie zagłębił się w rozmyślenia nad tym, dlaczego Quidis go wysłał. Sprawdzenie planety przed przylotem Szarych Rycerzy, by nie przybywali na marne, było praktycznym działaniem. Jednak czy był to naprawdę cel wyprawy? Timrol w to teraz wątpił. Lord Inkwizytor wysyłający innego inkwizytora, z innej części organizacji, by sprawdził planetę? Wtedy wydawało mu się to niczym dziwnym, ale teraz... Zadziwiało, bo przecież wysłanie zwykłego akolity z Ordo Malleus załatwiłoby sprawę. Jednak, gdy wchodził już na ostatnie stopnie usłyszał krótki jęk i odwrócił głowę. To ona zajęczała, musiała się budzić. To na pewno nie pomogłoby ją nieść.
Spojrzał do przodu, zostało tylko skręcić w lewo i już miał korytarz do wyjścia, z którego wpadało jasne światło słońca. Wyszedł z ciemnego podziemia i spojrzał w górę. Tak oślepiło go dogłębnie, ale cieszył się z ciemnych mroczków, gdy za chwilę spuszczał głowę. Ponownie zabił ludzi, którzy przeszli na złą stronę. Czy nie dało się ich inaczej odkupić?
– Niewinność jest niczym – wypowiedziała nagle kobieta słabym głosem. Była to jedna z największych maksym Inkwizycji. Oznaczała, że każdy może upaść. Każdy, oprócz Imperatora, bo przecież Władca sam Sobie przeczyć nie może.
– Prawda – potwierdził Timrol i rozejrzał się. Tak jak się spodziewał, nic się nie zmieniło, od kiedy zostawił to miejsce schodząc do podziemi. Nadal drewniane drzwi szopy stały otworem, gdy do niej wchodził, a niedaleko niezachwianie znajdował się domek. Zbudowany z drewnianych bali przykryty był na dachu dziwną substancją, która działała niczym dachówki; ani kropelka nie przedostawała się do środka. Budynek posiadał werandą, do której prowadziły krótkie schodki. Sprawdził to domostwo przed zejściem. Nic się tam dziwnego nie znajdowało. Standardowe wyposażenia takiego domku: łóżko, stół z dwoma krzesłami, szafa, kuchenka i lodówka. Jednak najbardziej przedziwną rzeczą w tym budynku było właśnie łóżko. Duże, mogące pomieścić cztery osoby, łoże znajdowało się przy jednej ścianie i zajmowało całą tą część pomieszczenia. Leżało naprzeciwko wejścia, dlatego pierwsze rzucało się w oczy.
Wszedł po schodach na werandę. Stół i krzesła nadal stały tam jak wcześniej. Otworzył drzwi i niespodziewanie odleciał do tyłu tracąc koncentrację i możliwość utrzymania kobiety, który gdzieś indziej upadła, szczęśliwie, na plecy. Inkwizytor robiąc w powietrzu dwa salta odbił się od drzewa, które znajdowało się torze lotu i wylądował miękko na nogach z już wyciągniętym mieczem. Zapalił klingę i popatrzył na stojącego w drzwiach.
– Witam inkwizytora – oznajmiła czarnoskóra postać w zielonej szacie z wytatuowanym znakiem Chaosu na czole. W dłoni trzymała dziwny kostur. Drewniany drzewiec miał na końcach dziesięciocentymetrowe metalowe obręcze. Osoba zakręciła nim przed sobą i uśmiechnęła się. Nie przypominało to radości, a raczej dodawało większej złowrogości z oczami, które świeciły błękitem. Od stojącego w drzwiach promieniowała Potęga. Wręcz wgryzała się we wszystkie okoliczne umysły. Osnowa trzeszczała od emocji i siły. – Wydaje mi się, że wpadłeś w taką małą pułapkę, którą zastawiłem.
– W nic nie wpadłem, po prostu chciałem w nią wejść – wyjaśnił Timrol nie ruszając się na krok. Badał przeciwnika. Nie przypominał on rosłego człowieka o bardzo wysokiej tężyźnie fizycznej, ale nie przypominał też zgarbionego urzędnika. Postać szła powoli w jego kierunku trzymając kostur w prawej dłoni. Lewą opuściła w dół, by wisiała swobodnie. Ci, który posiadali możliwość widzenia Spaczni, dostrzegliby natychmiast zbierającą się w ręce energię.
– Oczywiście, ten wasz inkwizytorski instynkt nigdy nie zawodzi – potwierdziła postać, kiwając głową. Dwadzieścia metrów. Pałka oślepiająca nic nie da przeciwko takiej osobie, w jasny dzień. – Zapewne wiesz, kto jest naszą przynętą?
– Więźniem – poprawił inkwizytor, trzymając rękojeść oburącz. Miał moc psioniczną, ale nie na takim zaawansowanym poziomie jak ten człowiek. Czy można go jeszcze nazywać człowiekiem? Nieważne, lecz w tej chwili Timrol miał małe szanse zwycięstwa, patrząc na tą sytuację. Słabszy i z mniejszym doświadczeniem wpadł w pułapkę, – chociaż czy na pewno wpadł nie był pewien – która mogła się skończyć śmiercią. Postara się grać na zwłokę i może coś wymyśli.
– To zależy od punktu widzenia – zgodził się mężczyzna idąc w jego stronę, nie zmienił rytmu. Szedł jak robot, tak samo, lecz zwinnie niczym Eldar. – Wiesz inkwizytorze, wszystko się może zmieniać. Mój Pan kocha zmiany. Wszelakie zmiany są jego naturą.
– Tzeentch – wypowiedział tą nazwę Timrol z lekkim wahaniem i widoczną odrazą. Bo wzbudzało najgorsze wspomnienia. To imię nosił jeden z Bogów Chaosu: Pan Losu i Magii, Władca Losu, Największy Czarnoksiężnik i ile jeszcze innych tytułów nosił ten bóg nikt nie mógł wiedzieć, gdyż Tzeentch nieprzerwanie się zmieniał. Był przecież Architektem Losu.
– Dokładnie – oznajmiła postać z uśmieszkiem radości. – Pan jest zadowolony z twoich działań. Możesz się do nas przyłączyć Timrolu. Ponownie stać się kimś zamiast sługą samozwańczego Imperatora. Kogoś kto nawet nie potrafił zobaczyć swojej zguby, a stała ona przecież obok. Zrozum to i przyjdź do nas. Przyłącz się! – zakrzyknął mag stając niespodziewanie w miejscu. Uderzył końcem kostura w ziemię i nagle niedaleko niego wyrosło drzewo, a potem kolejne i następne, aż okrążyło cały dom, razem z kobietą.
– Imperator zawsze wierzył w swoich Synów – stwierdził inkwizytor, nie zmieniając pozycji, tylko rozszerzył swoją jaźń na całą przestrzeń, by móc dostrzec to co ukryte, niewidoczne; przyszłość. – Tak i wierzy w nas, byśmy nie upadli. Byśmy Go nie zawiedli jak Horus. Herezja Horusa była błędem, który nigdy więcej się nie powtórzy.
– Naprawdę? – zapytała postać i wycelowała koniec laski w stronę inkwizytora. – Wierzysz w te bajania potłuczonych idiotów? Rada Terry już dawno powinna się rozpaść, tak samo jak Imperium. To, że istniejecie zawdzięczacie tylko ludzkiej sile, którą mój Pan o wiele lepiej potrafi się posłużyć.
– Raczej wysyła i kieruje wami jak marionetkami.
– Kłamiesz! – krzyknął mag i z końca laski pomknęła błyskawica, które uderzyła w drzewo za inkwizytorem. Ten już odskoczył w bok i biegł z mieczem przed sobą. W niecałe dwie sekundy znalazł się przy przeciwniku i ciął mieczem, wspomógł swoje ciało Psioniką. Powietrze zafalowało i postać zniknęła z tego miejsca. Pojawiła się dziesięć metrów dalej śmiejąc się. – Zabawne, a uważałem, że potrafisz coś więcej. Zawiodłem się.
– Takiś pewien? – zapytał inkwizytor, uderzając swoim mieczem od dołu w przeciwnika. Ten natychmiast sparował atak swoim kosturem, jednym z końców i odskoczył w tył.
– Dobra iluzja, ale stać cię na więcej – oznajmił mag i machnął kosturem. Purpurowe płomienie trafiły inkwizytora, ale wybuchały metr od niego w jasnych błyskach światła. – Rosarius, aquila na twojej piersi – stwierdził wróg, patrząc na znajdujący się pod płaszczem i widoczny na napierśniku znak Imperium, dwugłowego orła. – Ciekawe, jesteś bardzo dobrze ubezpieczony inkwizytorze. Czekam na twój tajemniczy oddział znajdujący się pomiędzy drzewami – szydziła postać i zaśmiała się, machnęła lewą dłonią. Błękitne błyskawice popłynęły z palców i uderzyły w podniesiony miecz Timrola. Trafiały i rozpływały się trzaskając i sypiąc iskrami.
– Zaskoczył mnie twój tak słaby atak, czarowniku.
– Jak umrzesz, to przestanie ci być do śmiechu – powiedział mag i już podnosił wyżej swój kostur, gdy jasna klinga przewierciła jego brzuch i wyszła z ciała święcąc jasno. – Niemożliwe...
– Imperator słucha Swoich sług i pomaga im – oznajmił inkwizytor wyciągając ostrze z umierającego przeciwnika. Rzucił go na ziemię i uśmiechnął się pod swoim kapeluszem.
– Jak? – zapytał mag plując krwią na swoją zieloną szatę.
– Kiedy odparłeś mój atak, ja wypowiedziałem parę przyjemnych słów do Imperatora – wyjaśnił Tirmol, odkopując kostur na bok i przystawiając klingę do szyi wroga. – Wtedy twoja możliwość czytania Osnowy została zachwiana. Pociski nie leciały na wprost, ale w bok. We mnie, gdy cię okrążałem. Twój gniew zaślepił koncentrację. Przegrałeś przez własną głupotę. Teraz odejdź do swojego mocodawcy! – Uderzył szybko i dokładnie odcinając za jednym zamachem całą głowę, które odtoczyła się na bok. Nagle powietrze zafalowało i tylko dzięki wyostrzonym zmysłom i latom praktyki, inkwizytor odskoczył w tył i zasłaniając się tarczą psioniczą odparł potężny wybuch energii, który wytworzył krater wielkości siedmiu metrów w szerz i dwóch w głąb.
Timrol otrzepał płaszcz wstając z ziemi. Dzięki swojej szybkiej decyzji ocalił siebie. Moc, która wydostała się po śmierci tego psionika zaskoczyła nawet jego. Nie spodziewał się aż tak olbrzymiego wybuchu. Często magowie umierali w eksplozjach, lecz ten chyba specjalnie zbierał energię na taką sytuację. Inkwizytor rozejrzał się. Po kosturze i ciele heretyka został popiół, ale drzewa nadal zasłaniały dom, chociaż lekko zostały zwęglone. Szybkimi, wycelowanymi cięciami obalił parę pni i wparował za nie. Schował ostrze i podbiegł do kobiety. Te leżało i ciężko oddychała. Spotkania z wypaczoną Psioniką bez chwili wytchnienia i przygotowania bardzo wymęczało mentalnie oraz mogło spowodować nieprzewidziane skutki. Podniósł ją obiema rękami i położył na łóżku w domku. Przykrył leżącą niedaleko kołdrą i poszedł sprawdzić, czy nie znajdzie tutaj czegoś ciekawego.
Domyślił się imienia przeciwnika: Mahias. To musiał być ten szurnięty, jak go nazwał jeden ze strażników. Tylko, czy nie było tutaj takich więcej? Nie wiedział.
Odnalazł parę butelek wina i trochę chleba. Wyciągnął ze swojej podróżnej torby trochę mięsa i konsumował z odkorkowanym winem. Smakowało nawet dobrze, biorąc pod uwagę, że już leżało z dwadzieścia lat w lodówce gdzieś za miastem. Jednak dochodził tutaj prąd, co było ciekawe, gdy inkwizytor odkrył kilka ksiąg, które schowano na dole szafki. Były to pisma określające przynależność tego domu do niejakiego Konrada Makisa. Prawdopodobnie było to ten Mahias, ale to tylko przypuszczalnie. Nie znalazł żadnych innych dokumentów potwierdzających tą tezę.
W czasie picia drugiego wina i przejrzeniu, dla zabicia czasu, kilkuset stron księgowych rachunków i innych urzędniczych bazgrołów znajdujących się w księgach odnalazł niespodziewany tekst. Na samym końcu, ostatniej stronie, zapełnionej do ostatniej linijki księgi, zobaczył pisany pochyłym, ręcznym pismem pytanie: "Czy Imperator nas zostawił na pastwę losu?" A pod nim, wypisaną doskonałą kaligrafią i perfekcyjnym, wysokim gotykiem odpowiedź: "Los ma przecież swojego pana." Teza o Mahiasie coraz bardziej stawała się prawdopodobna.
– Gdzie jestem? – spytał nagle rozbudzony głos kobiety, która podniosła się z posłania i rozejrzała się na boki. Złapała za koniec kołdry i przykryła nią goły tors. Widać, ubranie rozpadło się w czasie jej snu. Nie był on zbyt spokojny, a strzępy materiału już się całkowicie wysłużyły. Nie trzeba chyba dodawać, że Timrol lekko w tym pomógł.
– Jesteś w domu niejakiego Konrada Makisa – odpowiedział inkwizytor, podnosząc głowę znad czytanej księgi. Siedział na krześle przy jedynym stole i spojrzał na nią. Jej twarz już wyglądała trochę lepiej. Wspomógł ją w czasie snu. Psionicznymi zaklęciami wzmógł regenerację ciała i zrastał tkanki. To był jeden z jego największych talentów, który nabył w czasie misji z mistrzem. – Najprawdopodobniej to on cię torturował, a potem uwięził w stodole z głęboką piwnicą i przywiesił do sufitu. Skąd cię uratowałem i wyniosłem na swoim ramieniu.
– Dziękuję – stwierdziła, lekko speszonym głosem. Podwinęła nogi i spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Dopiero teraz dostrzegł głębie jej jasnych oczu. Błękit pomieszany z zielenią – interesujące połączenie. Wyciągnął z kieszeni jej rozetę i rzucił na wyciągnięte ręce. Złapała z determinacją i popatrzyła na nią krytycznym wzrokiem. Szukała fałszerstw lub niedoskonałości. Nie znalazła, a więc ten człowiek nie mógł być fałszerzem i całkowicie skorumpowanym sługą Chaosu. – Mam nadzieję, że nie stwarzałam zbytnich problemów.
– Nie, nawet ładnie zasnęłaś – oznajmił z zaskoczeniem dla samego siebie. Nie był pewien, czemu to powiedział, ale się uśmiechnęła i przesunęła się na krawędź łóżka, a potem obróciła. Wstał i podszedł powoli. – O co chodzi?
– Boli mnie na plecach, zobacz czy nie mam czegoś wbitego.
– Nie ma problemu – stwierdził klękając i przyglądając się jej plecom. Szukał jakichkolwiek deformacji lub zgrubień, ale też purpurowych żył i fioletowych sińców mogących oznaczać zakażenie Spacznią. Nie odkrył niczego. Położył dłoń na jej ramieniu i zajrzał w oczy, gdy podniosła głowę. Czarne włosy z szyi opadły na lewe ramię i zaskoczyły nawet jego. Spokojny i skoncentrowany na celu umysł rozbił się. Odpłynął. Rozpuścił się w emocjach. Dostrzegł w jej wzroku dziwne ognie. Spodobały mu się.
– To dobrze, że nic nie znalazłeś. Mam nadzieję, że mogę ci się jakoś odwdzięczyć za uratowanie życia i urzędu.
– Oczywiście – powiedział już trochę się opanowując. Udało mu się uspokoić emocje i podnieść się w górę. Wstał i popatrzył na nią z autokontrolą. – Jednak musisz mi powiedzieć, co tam robiłaś i dlaczego Lord Quidis mnie tutaj wysłał. Chyba nie po to, by sprawdzić czy na planecie znajdują się siły Chaosu, prawda?
– Nie mogę odpowiedzieć – rzekła odwracając się w jego stronę. Kołdra spadła gdzieś na bok. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Coś w tym uśmiechu nie pozwoliło mu drążyć tego tematu dalej. Nie chciał, by przestała się cieszyć.
– Inkwizytorzy nie wiążą się, by nie stać się łatwymi celami dla Bogów Chaosu – oznajmił twardo, nie swoim głosem. Czuł, że wymięka. Nie daje rady opierać się jej wzrokowi, który prosi tylko o jedno. By przestał zabawiać się w bezdusznego urzędnika i zatopił się w namiętnościach, które przecież go nie zniszczą.
– Zgadzam się – potwierdziła łapiąc jego dłonie. Zdjęła z nich rękawiczki i odrzuciła na inną stronę łóżka. Złapała za rondo kapelusza i je wrzuciła na stół. Odeszła kawałek zmuszając go do wejścia na łóżko. Nie wzbraniał się. Ukląkł i popatrzył w jej otwarte oczy. Onieśmielały go, ale udało mu się spojrzeć niżej i natychmiast znowu wzniósł wzrok na twarz. Wiedział, że nie da rady się więcej powstrzymywać, jeśli przestanie patrzeć w jej wzrok. Obawia się tego, że nie powstrzyma własnych żądzy. – Jestem może od ciebie starsza o dziesięć lat, Timrolu, ale to nie tak dużo. – Skąd znała jego imię? – Twoja mentalna zasłona opadła dla mnie. Teraz ty możesz spojrzeć we mnie. Nie chcesz?
– Chcę – potwierdził tracąc całkowicie opanowanie, gdy jego dłoń znalazła się na jej udzie, od którego biło ciepło tak silne, że zaczął rozpinać płaszcz jedną ręką. Pomogła mu i zaraz klęczał z nagim torsem wpatrzonym w nią. – Chcę ciebie – wykrztusił z przekonaniem i pocałował ją namiętnie, zbliżając się szybko i przewracając na łóżko. Zrzucił buty jedynie myślą i zaraz leżeli splątani na łóżku, a kołdra leżała gdzieś z boku, gdy rozpoczęli taniec, który miał trwać do samej później nocy. Nie chcieli przestawać szybko, gdy jej myśli łączyły się z jego. Stali się tym samym. Kłębem emocji, który nieprzerwanie kipiał i wyrzucał kolejne dymy w przestrzeń. Do rana leżeli razem bez żadnego okrycia. Nie potrzebowali go, wtuleni w siebie i oczekujący dalszych pieszczot.

Rano wstali i ubrani w inkwizytorskie szaty wyszli z domku w lesie. On w swoim zwykłym ubraniu z mieczem przytroczonym do pasa, a ona w jego płaszczu i rzeczach, które znaleźli w szafie. O dziwo pasowały prawie idealnie, tylko buty były lekko za duże, ale nie złorzeczyła idąc obok niego. Trzymała się blisko niego, a jego ramię nieprzerwanie leżało na niej, by wspomagać i ukazywać bezpieczeństwo, które on jej zapewniał do końca.

cdmn.