sobota, 26 października 2013

Najciemniejszy budynek

Od autora: Mam nadzieję, że się spodoba. Jeśli tak, to może napiszę ciąg dalszy tej historii.


Policjant widział tego mężczyznę pierwszy raz w życiu. Ubrany w ciemny płaszcz do kolan, z pięcioma zapiętymi guzikami po środku, szedł żwawym krokiem po chodniku. W czasie poruszania materiał odbijał się od nóg i ukazywał skryty pod wierzchnim odzieniem sztylet. Zamszowe spodnie, również mrocznego koloru, nie opinały za bardzo nóg, ale też nie fruwały na boki, gdyż włożone miał je w skórzane buty o długiej cholewie – to były czarne kozaki z dwoma stalowymi klamerkami pomiędzy nogami. Dłonie trzymał w kieszeniach płaszcza. Szyję skrywał długi, prosty kołnierz do żuchwy. Twarz wyglądała na normalną, niczym niecodzienną. Widoczną różnicą były długie, ciemne włosy do ramion i błękitne oczy.
Policjant miał naprawdę wyczulony zmysł postrzegania, dzięki dwudziestu latom służby. Zauważył przez to szybki chód i zawziętość mężczyzny w płaszczu. Wiedział, z kim ma do czynienia. Osoba o ważnym zadaniu, która chce zrobić coś dokładnie. Jednak nie mógł na to pozwolić, dostał rozkaz od przełożonego.
– Proszę się zatrzymać i odejść – rozkazał stając przed wejściem do budynku i drzwi zaplombowanych żółtą taśmą z napisem: Wstęp wzbroniony. Kształt "X" natychmiastowo uzmysławiał wszystkim, że nie wolno tu wchodzić, lecz ten facet chyba tego nie zrozumiał, bo szedł dalej, nawet nie zwracając uwagi na mundurowego. Patrzył w dal, na okno nad wejściem. – Proszę się zatrzymać – ponowił nakaz policjant i wtedy niefortunnie położył dłoń mężczyźnie na ramieniu. Ten nawet nie zatrzymując się, złapał za rękę policjanta i wykręcił ją, a potem podbił kolanem. Funkcjonariusz padł na ziemię i jęczał czując, że jakiekolwiek poruszenie spowoduje olbrzymi ból.
– To tylko wybicie – stwierdził osobnik w płaszczu przechodząc przez drzwi, bez otwierania ich. Nawet nie zdarł taśmy, po prostu ją przeniknął, lecz policjantowi niedane było o tym rozmyślać dłużej, zemdlał.

– Wiesz, że i tak zawsze cię widzę? – zapytał głos, który mógł należeć do osoby jedynie w wieku bliższym dwudziestce piątce: silny i odważny, bez cienia zawahania –kogoś z misją.
– Zapewne – odpowiedział ktoś z góry, jakby z sufitu i podłoża jednocześnie. Określenie skąd dochodził dźwięk było prawie niemożliwe, ale kto mówił, że niewykonalne.
– Znowu bawisz się w kotka i myszkę, Michale?
– Nie, po prostu czasami zapominam, że rozmawiam z tobą. – Tu nastała pauza, którą wykorzystał mężczyzna na rozejrzenie się po pomieszczeniu. Znajdował się w dużym holu prowadzącym do dwóch korytarzy. Jeden najpewniej kierował do restauracji, a drugi do schodów i windy oraz recepcji. Był przecież w hotelu.
Oświetlały wszystko jasne lampy zawieszone u sufitu, które teraz nie dawały żadnego światła. Wszystko topiło się w czerni. Mężczyzna nie mógł dostrzec nic oprócz szarych konturów tworzących się dzięki wpadającemu przez okna światłu księżyca w pełni. Nie zobaczył ani złoconych kandelabrów, ani wspaniałych zdobionych wzorami w kształcie bluszczu kolumn, ani portali prowadzących do korytarzy. Jedynie meble ustawione na, teraz bezkolorowych, dywanach widoczne były dzięki światłu w taki sposób, by się nie potykać, ale nic więcej.
– Nie wszystkim podoba się to, co robisz na Ziemi – oznajmił po chwili ciszy ktoś nazwany Michałem. Ponownie głosu nie dało się umiejscowić. Mężczyzna skierował się w stronę recepcji, na wprost. – Egzorcyzmowanie, zabijanie potworów i to wszystko nie dla chwały Bożej. To niepoprawne.
– Może i niepoprawne, ale przydatne – odparł szybko człowiek w płaszczu i szedł spokojnym krokiem. Rozglądał się też powoli po kolejnym pomieszczeniu. Poszukiwał dziwnych oznak działania: krwi, noży, rozrzuconych ubrań, wytartych dywanów, wymiętych ścier, wszystkiego, co wydaje się normalne w codziennym życiu grzesznych ludzi. Jednak nie tylko tego szukał. Przede wszystkim starał się odnaleźć energię. Moc, której nie powinno tutaj być. Coś, co nigdy nie ukazuje się zwykłym śmiertelnikom. – Wam na pewno to pomaga. Gdzie to się stało? – spytał mówiąc już ciszej i bardziej opanowanie, nawet z zaciekawieniem.
– Na górze – odpowiedział głos, po widocznym zastanowieniu, które trwało kilka sekund. Najwidoczniej nie chciał wyjawiać tej informacji. Jednak czemu? – Pokój osiemdziesiąt dziewięć, czwarte piętro.
– Dziękuję – oznajmił mężczyzna kiwając głową i kierując sie do drzwi z oznaczeniem klatki schodowej. Nie działał prąd, a więc windy również.
Szedł po stopniach rozmyślając nad tym, co mogło się tutaj stać. Dostał zawiadomienie, a raczej poczuł strach od niesprecyzowanej osoby, o dziwnym czynie, który się wydarzył w tym budynku. Trzy godziny zajęło mu znalezienie tego hotelu, ale w tym czasie też zrobił wiele przydatnych rzeczy, na przykład: zjadł coś ciepłego w jakimś fastfoodzie i zabrał ze sobą sztylet oraz małe pudełko, teraz skryte w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Otworzył powoli drzwi, tak by przypadkiem nie zaskrzypiały lub zajęczały, ale nie do końca. Przecisnął się przez powstałą małą szparkę i zamknął je również z namaszczeniem. Wyciągnął z lewej kieszeni dłoń i trzymany w niej łańcuszek z krzyżykiem ze srebra.
– Zawsze się może przydać – stwierdził owijając go wokół palców tak, by znak leżał na palcach, gdy zaciśnie pięść. Tak przygotowany wyciągnął z wewnętrznej kieszeni małą latarkę i włączając ją rozejrzał się po numerach drzwi. – Osiemdziesiąte piąte – wypowiedział tą liczbę powoli i wpatrując się w kolejne numery. Poszukiwał szóstki. Nie znalazł. Wciągnął powietrze lewym bokiem zaciśniętych ust. Nie podobało mu się tutaj. – Mam nadzieję, że Tamten mi pomoże – wyszeptał, kierując się do osiemdziesiątych dziewiątych drzwi, które tak naprawdę, według będących w pomieszczeniu i ustawionych od najwyższego do najniższego numeru, powinny być osiemdziesiąte ósme.
Otworzył je szybko, naciskając klamkę i bez rozglądania wpadł do środka, i zamknął je prędko, ale zręcznie, bez trzaskania. Teraz rozejrzał się po pokoju, wchodząc na jego środek. Zwykłe łóżko i jakiś stolik oraz para krzeseł z drewna. Nic nadzwyczajnego. To właśnie było ciekawe. W tak zdobionym hotelu znajdował się tak ubogi pokój, lecz mężczyzna o tym nie wiedział, bo przecież światło księżyca nie ukazało mu tego na dole. Teraz, wpatrzony we wszystko, co się dało, wyszukiwał oznak śmierci. Tak jak przewidywało, okno wręcz oślepiało. Tylko, czemu idąc tutaj tego nie zauważył? Na zewnątrz nic nie świeciło...
– Idą – powiedział nagle stojący przed drzwiami osobnik. Wyglądał jak jakiś żebrak lub bezdomny. Ubrany w umorusany błotem płaszcz z dziurawymi butami i wytartą koszulą, najpewniej kiedyś niebieską z białymi paskami. Mężczyzna schował się za krzesłem, niedaleko okna, i patrzył na tamtą osobę. To był głos Michała, tego, z którym rozmawiał przy wejściu do hotelu. Dokładnie ten sam.
Nagle stojący osobnik rozczapierzył palce prawej dłoni i wyprostowaną skierował na bok i do dołu, pod kątem około trzydziestu stopni od ciała. Niespodziewanie na śródręczu zajaśniało lekkie, niebieskie światło, a potem ukazała się srebrna rękojeść z napisami, których nie znał nikt żyjący na Ziemi i nie mógł ich odczytać. Dalej z końca skierowanego ku dołowi ukazał się płomień, który pędził ku podłodze i rozszerzał się tak doskonale, że zamienił się w półmetrową klingę o szerokości sześciu centymetrów. Potem postać złapała srebrną rękojeść, która stworzyła jelec w kształcie ryczących lwów, po obu stronach. Podniosła miecz wyżej i wpatrzyła się w płonącą klingę, stworzoną z czystego ognia. Obydwoma rękoma trzymała uchwyt na wysokości klatki piersiowej. Zaraz ubranie postaci zaczęło się palić i przemieniać w srebrzystą zbroję, a wynędzniała skóra oraz brudne włosy przeistoczyły się w srebrzystobiałe warkocze i lśniącą cerę. Napierśnik, nagolenniki, karwasze, naramienniki wyglądały wspaniale i gładko, bez jakiejkolwiek skazy, na tak doskonałej istocie, jaką był... Archanioł Michał – Wódź Niebiańskich Zastępów Świętego Boga.
– Nie wychodź – oznajmiła nadistota i po prostu przepaliła się przez drzwi zostawiając trwały ślad, który był całkowicie gładki, doskonale okrągły tam, gdzie powinien. Klinga przecięła ścianę jak masło, tak samo ciało przeszło drzwi bez jakichkolwiek załamań drewna lub drzazg. Doskonale – to słowo kołatało się w głowie mężczyzny, który jednak szybko przeszedł przez pomieszczenie i chciał wyjrzeć przez dziurę. Gdy złapał za jej bok odskoczył szybko czując, że ręka zaczęła się samoistnie palić. Zgasił płomienie wkładając dłoń pomiędzy płaszcz i odcinając dostęp powietrza. Nauczony doświadczeniem wyjrzał nie dotykając rozgrzanych śladów bytności istoty niebiańskiej.
Ta stanęła w korytarzu z opuszczonym mieczem i twarzą skierowaną w stronę drzwi windy, która najwidoczniej jechała w górę, gdyż słychać było jej lekki szum oraz widoczny nad wejściem wskaźnik piętra, na których przebywała w danej chwili. Gdy na cyfrowym panelu, który powinien nie działać, ukazała się czwórka drzwi otworzyły się i wypuściły najpierw olbrzymie ciepło, a potem dziwne zimno, które tylko przypominało ognie, którymi świeciła się klinga Michała, ale nimi nie było.
Z windy wypadła czarna postać. Czarna maź, która jedynie przypominała humanoidalną istotę, lecz nią na pewno nie była, chciała najwidoczniej wybiec z kabiny i pobiec dalej, ale wpadła na Archanioła, który ciął mieczem od dołu do góry i przeciął skośnie istotę, która wybuchła na wszystkie strony rozżarzonymi odłamkami. Jeden z nich o mało nie trafił w oko mężczyzny, którego ochroniła magiczna tarcza pojawiając się niespodziewanie przed twarzą. Ten uśmiechnął się wspominając krzyżyk – mówił, że się przyda.
Zaraz do kabiny wpadł Michał kręcąc się niczym wiatrak i wyśmienity szermierz zarazem, który ma tysiące lat doświadczenia w walce z demonami oraz potworami. Zbroja nawet nie musiała chronić właściciela, który był aż tak szybki, że miecz przecinał wrogów i niszczył każdego demona, a potem wyrzucał w odmęty Piekła prędzej niż którykolwiek z nich zdążył o tym pomyśleć. Mężczyzna nie mógł zobaczyć tego, co działo się w windzie, ale słyszał krzyki i jęki oraz jasne błyski wylatujące nieprzerwanie z otwartych drzwi. Chociaż nie tylko one wypadały, czasami i wyleciała jakaś ucięta kończyna, która spalała się lecąc w powietrzu. Zostawiała nieprzyjemny swąd palonego mięsa i kości oraz siarki, duszny i ciężki zapach.
Za parę sekund z kabiny wyszedł Archanioł, bez skazy i zmazy, zmęczenia, skrzywienia, bez żadnych uczuć – pełne opanowanie. Jego ostrze nieprzerwanie świeciło w korytarzu odrzucając mrok w dal. Popatrzył na mężczyznę, który wyglądał śmiesznie z wyciągniętą głową pomiędzy dziurą. Skierował się w jego stronę i znowu rozczapierzył palce prawej ręki, a rękojeść oraz ostrze w krótkim błysku światła i płomienia zniknęło z rzeczywistości. Jednak zbroja i wygląd pozostała niebiańska. Archanioł podszedł do człowieka i popatrzył na niego z politowaniem.
– Mówiłem, byś się nie wychylał – powiedział spokojnie i miło, a potem dodał twardo: – Nie wolno wystawiać Swojego Pana na próbę. Nigdy! – zagrzmiał tak potężnie, że ściany zaczęły się trząść, a budynek ruszać na boki. – Rozumiemy się?
– Jasne – wykrztusił mężczyzna i wrócił do pokoju. Stając prosto i wkładając ręce do kieszeni, rozglądał się, gdy Archanioł wszedł powoli patrząc na leżący na ziemi jeszcze ciepły odłamek, który zatrzymała tajemnicza tarcza. – Któż jak Bóg... – oznajmił już opanowanym głosem.

cdn.

niedziela, 20 października 2013

Inkwizytor z Ordo Hereticus

Od autora: Myślę, że to nie pasuje do "Wojen Galaktyki". Jest zbyt normalne, by przetrwało w tamtym świecie wspaniałych wojowników i "odważnych samobójców". Życzę miłego czytania.



Kamienne stopnie skryte w mchu i obrzydliwej, śmierdzącej, przywołującej najgorsze wspomnienia wilgoci lekko trzeszczały podczas dotknięcia przez skórzany but schodzącej postaci. Okryta w brązowy płaszcz, który już przemókł do suchej nitki przez ciepłe i duszne powietrze, powoli przemieszczała się w dół. Każdy stopień wyzwalał tysiące grzybów ukrytych w mchu. Nie wiadomo było, co to za organizmy albo co powodują w kontakcie z ludzkimi organami. Dlatego też na twarzy schodzącej osoby widniała maska z dwoma rurami idącymi do samego pasa i przyczepionego urządzenia filtrującego. Jedną płynęło zainfekowane powietrze, a drugim oczyszczone.
Przy pasie dyndała pochwa ze schowanym mieczem. Jasne ostrze nie błyszczało skryte za czarnym materiałem, ale wypolerowana rękojeść błyszczała w odbitym czasami świetle słonecznym wchodzącym z góry. Jednak promienie już nie poprawiały widoczności w tym tunelu. Ciemny, brązowy kapelusz leżący na głowie o ogolonej brodzie i krótkich włosach, również takiego koloru co nakrycie głowy, też nie pomagał, gdyż rondel lekko opadał na oczy w czasie chodu. Jednak postać nie zrażała się. Nie jęczała. Nie złorzeczyła. Szła pewnym krokiem w dół po kamiennych schodach. Miała misję, cel, który przyświecał działaniom. A jeśli istniał cel, przeszkody przestawały mieć znaczenie. Celem osoby było spotkanie.
Ciemne rękawice nagle dotknęły ściany i zatrzymały postać. Ta rozejrzała się dół i w górę, a potem na boki. Nic dziwnego nie dostrzegła, gdyż było ciemno, jak wcześniej. W jaki, więc sposób ten ktoś w ogóle mógł schodzić po schodach? To proste, nie posługiwał się wzrokiem. Psionika, potężna mentalna moc, która przenikała wszystko co żyje, była rzeką emocji, która istniała w innym wymiarze: Spaczni, Osnowie, Otchłani, Empireum, Piekle – obojętnie jak to nazwiesz, będzie to dotyczyło właśnie tego miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Tam też się właśnie skrywa i niektórzy mają pozwolenie lub możliwość odkrycie tamtych tajemnic. Nie wszyscy jednak potrafią utrzymać, po zobaczeniu tego co jest w środku, swojej psychicznej osobowości; wariują i stają się czarownicami, szaleńcami, magikami, wariatami, chorymi psychicznie, których już nie da się uratować.
Jednak ta postać kształciła się już ponad piętnaście lat w posługiwaniu się tą Potęgą. Dziesięcioletni podstawowy trening, a potem dwadzieścia trzy żmudne kwartały nauki, jako akolity pod twardym okiem inkwizytora o randze Mistrza, który nie tylko nauczył tą osobę psychicznych umiejętności, ale również rozwinął fizycznie oraz naukowo. Teraz była też inkwizytorem.
Rozeta inkwizytorska w kształcie płonącego, złotego kielicha z wtopioną w nóżkę literą „I”, z trzema kreskami pośrodku, oznaczała przynależność właśnie do tej organizacji. Specjalnych służb wywiadowczych Imperium Ludzkości. Cywilizacji, która przetrwała już jedenaście tysiącleci pod władzą wspaniałego Imperatora. Istoty, która stała się Bogiem i władała wszystkim, co ludzkie, by ta rasa nie upadła. Inkwizycja została stworzona właśnie przez Imperatora, by odnajdywać i niszczyć Jego wrogów. Mutanci, heretycy, obcy – wszyscy muszą zostać zniszczeni. Rozeta ta leżała w kieszeni skurzanych spodni. Niedaleko niej wisiała, przyczepiona do pasa kabura pistoletu bolterowego.
Inkwizytor Timrol, bo tak właśnie miał na imię, schodził dalej, ale jego prawa dłoń obleczona w rękawice trzymała rękojeść miecza. Wiedział, że to co go czeka dalej nie będzie przyjazne i nie pozwoli się skrzywdzić. Nie da chwili wytchnienia i możliwości. Nie zechce upaść. Wiedział to dzięki Psionice. Dzięki tej mocy, która również przywołała to, co oczekiwało na niego.
Był blisko. Wyczuwał coraz silniejszy nacisk z tyłu głowy. Oznaczało to jedno: demona. Zamknął oczy i poddał się nurtowi Osnowy. Pozwolił, by Imperator prowadził jego ruchy. Jedynie ruszając ustami, bez żadnego dźwięku, wypowiadał tajemne formuły i litanie do Władcy Ludzkości, by go ochronił i poprowadził dłoń, by zabiła wrogów.
Nagle dostrzegł jasność. Cienie widoczne na ścianie powodował najpewniej znajdujący się w pomieszczeniu płomień. Oświetlił rękojeść, lecz szybko inkwizytor zakrył ją drugą dłonią, by nie spowodowało refleksu. Zaczął nasłuchiwać, idąc przy ścianie. Miał blisko siebie zakręt.
– Wiesz – odezwał się jakiś gburowaty głos. Musiał należeć do jakiegoś pomagiera i heretyka. A sług Bogów Chaosu, Timrol nienawidził bardziej niż czegokolwiek. – Najpewniej wyślą na nas jakiś gwardzistów. Wiesz, tak jak najczęściej się robi, a przynajmniej tak mówił, ten... No. Jak on się zwał?
– Mahias – podrzucił jakiś człowiek. Musiał nim być, gdyż tembr głosu nie przypominał jakiegoś dialektu rasy innego gatunku, a tym bardziej potężnej aury słów ważniejszych posłańców Chaosu.
Powinien zabić ich szybko i to jak najwcześniej, by nikt nie spostrzegł ich braku na posterunku. Jednak miał zamiar trochę posłuchać plotek. Przystanął i skryty za ścianą, przysłuchiwał się dalszej wymianie zdań.
– Właśnie, wiesz, Mahias jest lekko szurnięty.
– Przecież używa tego hokuspokus, a więc musi być walnięty – dodał ktoś trzeci. Robiło się coraz ciekawiej. – Zmienia ściany w obrzydliwe błony, a potem zamyka je z obleśnym pluskiem. Tfu... – Chrząknięcie i splunięcie na kamienne klepisko. – Tego nam brakowało.
– Przecież się zgłosiłeś? – spytał ten drugi.
– Zgłosiłem się, bo miałem dostać jakieś profity, a stoję pod ścianą, jak jakiś debil.
– Debil, nie debil, idiota, obojętnie, – stwierdził czwarty strażnik – musimy strzec tego przejścia. Przecież wiecie, gdzie prowadzi. Prawda?
– Nie, kurwa, nieprawda – warknął pierwszy. Uderzenie w coś twardego na wysokości klatki piersiowej. Karpaks?
– Nie wiecie? To może i dobrze, bo ucieklibyście z podkulonymi ogonami – oznajmił czwarty i roześmiał się, rubasznie. To było chyba zbyt mocne stwierdzenie, bo nagle rozległ się strzał z karabinu albo pistoletu laserowego. Skrzek rozgrzanego powietrza i wiązki go przenikającej był niepowtarzalny.
– Widzicie? – powiedział pierwszy. – Wiesz, wkurwił mnie.
– Zjebany debilu, zabiłeś go? – warknął trzeci. Drugi milczał od dłuższego czasu. Nastąpiło po tym zdaniu uderzenie w ciało, najpewniej twarz, bo usłyszał chrzęszczenie pancerza, który natrafił na twardą przeszkodę, musiała to być ściana. Więc byli uzbrojeni i opancerzeni? Ciekawe po co? – Mógł nam powiedzieć, co tutaj robimy i po co, a ty go zastrzeliłeś?
– Też chcesz?
– Zamknijcie się obaj – powiedział niespodziewanie cicho trzeci strażnik. Najpewniej pokazywał, by dalej zachowywali się jak zawsze, a on sprawdzi co tam się dzieje. Inkwizytor rozszerzył swoją jaźń na to pomieszczenie przed nim. Postarał się wybadać, gdzie te postacie się znajdują. Jeden szedł w jego stronę, trzy metry, dwójka stała oddalona o jakieś pięć. Co do dokładniejszego rozeznania się po pomieszczeniu to nie miał żadnych szans. Jego psioniczne umiejętności nie skupiały się najbardziej na wyczytywaniu przyszłości lub odgadywaniu tego, co znajduje się za ścianą lub w kufrze, ale raczej na rozwaleniu zamka, by to sprawdzić.
– No właśnie, chamie, chcesz w ryja, bo wiesz, co się dzieje, gdy wiesz... – Dalszej tyrady inkwizytor nie miał zamiaru słuchać, bo nigdzie by go nie zaprowadziła. Widać było, że zdenerwowanie pierwszy okazuje, jako powtarzanie jednego słowa: „wiesz”. Trzeci przez swoje obskurne zachowanie, a drugi najspokojniej do wszystkiego podchodził. Czwarty już nie żył, a więc mało można z niego wyczytać informacji. Timrol ścisnął mocniej rękojeść miecza. Miał zamiar ją wyjąć po zobaczeniu, choć odrobiny ciała drugiego posterunkowego. Jednak Imperator dzisiaj mu przyświecał. Dostrzegł parę szczurów, która przebiegła pod nogami inkwizytora i pomknęła do pomieszczenie chrobocząc.
– Masz swojego szpiega, wiesz głupi jesteś – powiedział pierwszy śmiejąc się rubasznie. – Wiesz o tym?
– Sprzątnijcie tego trupa – oznajmił drugi i odszedł na wcześniejszą pozycję. Imperator był nadal z inkwizytorem.

Zamyślił się. Miał do wyboru dwie drogi. Pierwsza oznaczała wejście na siłę, zabicie ich wszystkich jak najszybciej. Druga proponowała zaczekać na rozwój wypadków i nawet cofnięcie się na górę, by zdobyć wsparcie. Jednak czegoś ta trójka pilnowała. A po ich uzbrojeniu można wnioskować, że chodzi o coś ważnego.
Strzelanie z pistoletu spowoduje zbyt duży hałas, a nie miał pewności czy tam nie znajdują się kamery lub jakieś przejścia. Za mało informacji. Musiał ich pozabijać mieczem, bo Psionika mogłaby zaalarmować innych. Albo...
Złapał za znajdującą się przy pasie pałkę. Z obydwu stron przekręcił i wrzucił do pomieszczenia. Rozległo się piknięcie, a potem całą przestrzeń zalał oślepiający blask. Przebywali w ciemnym pokoju, a jedynym światłem było ognisko. To nie pomogło za bardzo strażnikom. Wrzasnęli przeraźliwie, a potem wpadł on.
Szybki niczym śmierć. Wyciągnął ostrze i zakręcił nim, szybko rozglądając się po pomieszczeniu. Żadnych kamer, mechanicznych strażników, ukrytych przejść. Jedynie pokój z betonowych ścian i pancerne drzwi. Miał siedem sekund, zanim którykolwiek otworzy oczy. Ciął mieczem po gardłach, nie dysponował zbyt długim czasem. Drugi padł, potem trzeci i w końcu pierwszy umarł z otwartymi oczami, które jeszcze dwie sekundy nic nie widziały i nie zobaczyły stojącej nad nią postaci. Brązowy płaszcz lekko załopotał, gdy szybki ruch podrywał tumany powietrza i pyłu. Chociaż trochę ciężki od wody na nim będącej, nadal ruszał się przy jakimkolwiek przesunięciu.
Timrol schował klingę i rozejrzał się dokładniej, zdejmując kapelusz. Machnął nim parę razy schlapując wodę. Pomieszczenie nie wyglądało okazale. Szare ściany i stojące na środku ognisko. Przy rozpalonych drwach stały cztery krzesełka. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi. Pancerna płyta z ćwiekami ułożonymi w dziwny wzór. Gwiazdy Chaosu. Inkwizytor zasyczał i wypowiedział parę litanii do Najświętszego Sanguiniusa, by nie przestraszył się zła i demonów.
Miał misję, ale chyba nie powinno nią być więzienie. Założył nakrycie głowy i podniósł pałeczkę. Zakręcił nią między palcami i przyczepił ponownie do pasa. Jeszcze zadziała z trzy razy przed wyładowaniem. Złapał za rękojeść i wyciągnął z pochwy ostrze. Nacisnął znajdujący się przy głowni przycisk i klinga zajaśniała błękitem. Blask rozlśnił okoliczne cienie. Wszystko stało się mniej mroczne, a Timrol ponownie poczuł potęgę swojego urzędu. Ścisnął mocniej uchwyt i podszedł do drzwi. Z uśmiechem ciął pancerne płyty jak masło. Wyciął piękny „X” na gwieździe i potem resztę płyty w kształcie prostokąta wielkości jego ciała. Popchnął je lekko, a one padły na drugą stronę z lekkim brzdąknięciem.
Z zapaloną energią na mieczu wszedł do ciemnego pomieszczenia. Wyczuł tam jedną osobę. Nic więcej. Mroczna emocja, którą czuł idąc zniknęła. Najpewniej powodowała ją ta gwiazda, a teraz po zniszczeniu obumarła całkowicie. Rozejrzał się przy pomocy klingi. Nie zobaczył nic ciekawego i żadnej osoby. Niewielki pokój, przypominający celę ze stołem i jednym drewnianym stołkiem. Na meblu nie stało nic oprócz pustego kubka.
Inkwizytor zamyślił się i popatrzył w górę. Zadrżał. Na suficie, przyczepiona linami, wisiała kobieta. Jej czarne włosy opuszczone w dół miały na sobie ślady krwi. Twarzy przypominała obite mięso, a ubranie porozrywane szmaty, które wyglądały jakby ktoś wyciągnął je z błota i nachlapał litrami posoki. Brudna i obrzydliwie piękna – była to jego myśl, której nie zrozumiał do końca w tej chwili. Rozejrzał się dokładniej i dostrzegł, to co powinien. To co każdy szanujący się inkwizytor posiada. Rozeta w kształcie litery „I” z mieczem pośrodku leżała przy ścianie. Znak Ordo Malleus. Zbrojna część Inkwizycji, która przede wszystkim skupiała się na walce z demonami.
Timrol bez wahania podsunął stół i stanął na nim. Schował miecz i wyciągnął sztylet. Lewą ręką trzymał blisko jej brzucha, a prawą przeciął liny przy nogach. Gdy spadała, złapał ją bez przeszkód i oparł na ramieniu. Uciął resztę więzów i wrzucił sobie kobietę na ramię. Nie ważyła zbyt wiele, a to nawet pomagało, w takiej właśnie sytuacji. Schował nóż i podszedł po rozetę. Wsadził do kieszeni obok swojej i wyszedł z nią na lewym ramieniu. Wybadał psionicznie, czy nadal żyje. Świeciła w osnowie, jako burza sprzeczności. Chciała walczyć, ale nie miała siły. Nienawidziła oprawców i wyzbywała się jakichkolwiek emocji. To nie mogło się skończyć zbyt dobrze. Traciła świadomość. Wymówił parę słów, które przypominały błyskawice. Krótkie i potężne. Wzmogły jej siły i zwróciły duszę ciału.
– Jak zawsze – mruknął wspominając dawne czasu. Gdy był akolitą wielokrotnie nosił własnego mistrza, który uwielbiał się narzucać przeciwnikom. Dzięki temu Timrol nauczył się zachowywać permanentny spokój i działać rozważnie. – Noszę tego, który wpada w tarapaty.
– Dziękuję – usłyszał cichy głos kobiety, której głowa dyndała z tyłu. Uśmiechnął się i nakazem psionicznym wymusił na niej sen.
Znalazł się przy schodach i popatrzył w górę. Bardzo dużo schodów. Noszenie jej będzie trudne, a na dodatek zatrute powietrz również nie wspomoże. Zamyślił się. Odwrócił się i rozejrzał po pomieszczeniu, i zaśmiał się. Czwórka strażników posiadała maski przeciwgazowe, które w części pomogą. Najpewniej w ich płucach znajdowały się te grzyby, gdyż taka ochrona nie utrudni całkowicie dostania się takich złych organizmów, ale gdy stali przy ognisku nic nie kaszleli. Miał dwie drogi. Założyć jej maskę i przejść, bez pewności czy przeżyje lub coś innego.
Położył ją na ziemi i przystawił najczystszą maskę przeciwgazową do twarzy. Resztę odrzucił na bok. Złapał za leżące w ogniu drwa i podniósł dwa z nich. Podszedł do schodów i przystawił do mchu. Ten natychmiast się zajarał. Reszta szybko zaczęła się zapalać od poprzednich i tak obrzydliwe grzyby umierały w wybuchach ognia. Dlatego właśnie pomieszczenie było od nich wolne. Ogień je niszczył.
– No i po kłopocie – powiedział inkwizytor i zostawił w dłoni jedną płonącą pochodnię. Podniósł dziewczynę i zarzucił na ramię. Zaczął wchodzić na górę i rozmyślać. Światło ognia pomogło mu widzieć, a więc nie musiał całej swojej czujności skupiać na otoczeniu i badania jej przez Psionikę. Spotkanie się skończyło i to nader szczęśliwie.

Został wysłany na tą misję by sprawdzić, co się dzieje na tej planecie. Lord Inkwizytor Quidis z Ordo Malleus – co teraz jest bardzo ciekawe – poprosił go by wyruszył w tą podróż i wysłał informację co tam się naprawdę dzieje. Podobno dostał wzmiankę o jakimś obrzydliwym kulcie Chaosu, który ma zamiar przysłać armie demonów i przejąć cały podsektor oraz oddać go we władanie Bogów Chaosu i uzyskać ich aprobatę. Obrzydliwe działanie, godne heretyka. Godne najgorszego śmiecia. Kogoś kto porzucił wspaniałe dobro Imperium, musi być głupcem. Przecież nie odrzuca się czegoś, co daje permanentne bezpieczeństwo? Imperator chroni. Ta maksyma wbijana była mu przez lata. Zawsze ją pamiętał. Nauczył się tysięcy litanii do Najświętszego Imperatora, Jego Świętych, Złotego Tronu. Kształcił się na polu bitwy, w Siedzibie Inkwizycji na Terze, na statkach kosmicznych, wszędzie, gdzie tylko mógł zdobywał umiejętności i wiedzę.
Jednak nie o tym teraz myślał. Odrzucił dygresję i ponownie zagłębił się w rozmyślenia nad tym, dlaczego Quidis go wysłał. Sprawdzenie planety przed przylotem Szarych Rycerzy, by nie przybywali na marne, było praktycznym działaniem. Jednak czy był to naprawdę cel wyprawy? Timrol w to teraz wątpił. Lord Inkwizytor wysyłający innego inkwizytora, z innej części organizacji, by sprawdził planetę? Wtedy wydawało mu się to niczym dziwnym, ale teraz... Zadziwiało, bo przecież wysłanie zwykłego akolity z Ordo Malleus załatwiłoby sprawę. Jednak, gdy wchodził już na ostatnie stopnie usłyszał krótki jęk i odwrócił głowę. To ona zajęczała, musiała się budzić. To na pewno nie pomogłoby ją nieść.
Spojrzał do przodu, zostało tylko skręcić w lewo i już miał korytarz do wyjścia, z którego wpadało jasne światło słońca. Wyszedł z ciemnego podziemia i spojrzał w górę. Tak oślepiło go dogłębnie, ale cieszył się z ciemnych mroczków, gdy za chwilę spuszczał głowę. Ponownie zabił ludzi, którzy przeszli na złą stronę. Czy nie dało się ich inaczej odkupić?
– Niewinność jest niczym – wypowiedziała nagle kobieta słabym głosem. Była to jedna z największych maksym Inkwizycji. Oznaczała, że każdy może upaść. Każdy, oprócz Imperatora, bo przecież Władca sam Sobie przeczyć nie może.
– Prawda – potwierdził Timrol i rozejrzał się. Tak jak się spodziewał, nic się nie zmieniło, od kiedy zostawił to miejsce schodząc do podziemi. Nadal drewniane drzwi szopy stały otworem, gdy do niej wchodził, a niedaleko niezachwianie znajdował się domek. Zbudowany z drewnianych bali przykryty był na dachu dziwną substancją, która działała niczym dachówki; ani kropelka nie przedostawała się do środka. Budynek posiadał werandą, do której prowadziły krótkie schodki. Sprawdził to domostwo przed zejściem. Nic się tam dziwnego nie znajdowało. Standardowe wyposażenia takiego domku: łóżko, stół z dwoma krzesłami, szafa, kuchenka i lodówka. Jednak najbardziej przedziwną rzeczą w tym budynku było właśnie łóżko. Duże, mogące pomieścić cztery osoby, łoże znajdowało się przy jednej ścianie i zajmowało całą tą część pomieszczenia. Leżało naprzeciwko wejścia, dlatego pierwsze rzucało się w oczy.
Wszedł po schodach na werandę. Stół i krzesła nadal stały tam jak wcześniej. Otworzył drzwi i niespodziewanie odleciał do tyłu tracąc koncentrację i możliwość utrzymania kobiety, który gdzieś indziej upadła, szczęśliwie, na plecy. Inkwizytor robiąc w powietrzu dwa salta odbił się od drzewa, które znajdowało się torze lotu i wylądował miękko na nogach z już wyciągniętym mieczem. Zapalił klingę i popatrzył na stojącego w drzwiach.
– Witam inkwizytora – oznajmiła czarnoskóra postać w zielonej szacie z wytatuowanym znakiem Chaosu na czole. W dłoni trzymała dziwny kostur. Drewniany drzewiec miał na końcach dziesięciocentymetrowe metalowe obręcze. Osoba zakręciła nim przed sobą i uśmiechnęła się. Nie przypominało to radości, a raczej dodawało większej złowrogości z oczami, które świeciły błękitem. Od stojącego w drzwiach promieniowała Potęga. Wręcz wgryzała się we wszystkie okoliczne umysły. Osnowa trzeszczała od emocji i siły. – Wydaje mi się, że wpadłeś w taką małą pułapkę, którą zastawiłem.
– W nic nie wpadłem, po prostu chciałem w nią wejść – wyjaśnił Timrol nie ruszając się na krok. Badał przeciwnika. Nie przypominał on rosłego człowieka o bardzo wysokiej tężyźnie fizycznej, ale nie przypominał też zgarbionego urzędnika. Postać szła powoli w jego kierunku trzymając kostur w prawej dłoni. Lewą opuściła w dół, by wisiała swobodnie. Ci, który posiadali możliwość widzenia Spaczni, dostrzegliby natychmiast zbierającą się w ręce energię.
– Oczywiście, ten wasz inkwizytorski instynkt nigdy nie zawodzi – potwierdziła postać, kiwając głową. Dwadzieścia metrów. Pałka oślepiająca nic nie da przeciwko takiej osobie, w jasny dzień. – Zapewne wiesz, kto jest naszą przynętą?
– Więźniem – poprawił inkwizytor, trzymając rękojeść oburącz. Miał moc psioniczną, ale nie na takim zaawansowanym poziomie jak ten człowiek. Czy można go jeszcze nazywać człowiekiem? Nieważne, lecz w tej chwili Timrol miał małe szanse zwycięstwa, patrząc na tą sytuację. Słabszy i z mniejszym doświadczeniem wpadł w pułapkę, – chociaż czy na pewno wpadł nie był pewien – która mogła się skończyć śmiercią. Postara się grać na zwłokę i może coś wymyśli.
– To zależy od punktu widzenia – zgodził się mężczyzna idąc w jego stronę, nie zmienił rytmu. Szedł jak robot, tak samo, lecz zwinnie niczym Eldar. – Wiesz inkwizytorze, wszystko się może zmieniać. Mój Pan kocha zmiany. Wszelakie zmiany są jego naturą.
– Tzeentch – wypowiedział tą nazwę Timrol z lekkim wahaniem i widoczną odrazą. Bo wzbudzało najgorsze wspomnienia. To imię nosił jeden z Bogów Chaosu: Pan Losu i Magii, Władca Losu, Największy Czarnoksiężnik i ile jeszcze innych tytułów nosił ten bóg nikt nie mógł wiedzieć, gdyż Tzeentch nieprzerwanie się zmieniał. Był przecież Architektem Losu.
– Dokładnie – oznajmiła postać z uśmieszkiem radości. – Pan jest zadowolony z twoich działań. Możesz się do nas przyłączyć Timrolu. Ponownie stać się kimś zamiast sługą samozwańczego Imperatora. Kogoś kto nawet nie potrafił zobaczyć swojej zguby, a stała ona przecież obok. Zrozum to i przyjdź do nas. Przyłącz się! – zakrzyknął mag stając niespodziewanie w miejscu. Uderzył końcem kostura w ziemię i nagle niedaleko niego wyrosło drzewo, a potem kolejne i następne, aż okrążyło cały dom, razem z kobietą.
– Imperator zawsze wierzył w swoich Synów – stwierdził inkwizytor, nie zmieniając pozycji, tylko rozszerzył swoją jaźń na całą przestrzeń, by móc dostrzec to co ukryte, niewidoczne; przyszłość. – Tak i wierzy w nas, byśmy nie upadli. Byśmy Go nie zawiedli jak Horus. Herezja Horusa była błędem, który nigdy więcej się nie powtórzy.
– Naprawdę? – zapytała postać i wycelowała koniec laski w stronę inkwizytora. – Wierzysz w te bajania potłuczonych idiotów? Rada Terry już dawno powinna się rozpaść, tak samo jak Imperium. To, że istniejecie zawdzięczacie tylko ludzkiej sile, którą mój Pan o wiele lepiej potrafi się posłużyć.
– Raczej wysyła i kieruje wami jak marionetkami.
– Kłamiesz! – krzyknął mag i z końca laski pomknęła błyskawica, które uderzyła w drzewo za inkwizytorem. Ten już odskoczył w bok i biegł z mieczem przed sobą. W niecałe dwie sekundy znalazł się przy przeciwniku i ciął mieczem, wspomógł swoje ciało Psioniką. Powietrze zafalowało i postać zniknęła z tego miejsca. Pojawiła się dziesięć metrów dalej śmiejąc się. – Zabawne, a uważałem, że potrafisz coś więcej. Zawiodłem się.
– Takiś pewien? – zapytał inkwizytor, uderzając swoim mieczem od dołu w przeciwnika. Ten natychmiast sparował atak swoim kosturem, jednym z końców i odskoczył w tył.
– Dobra iluzja, ale stać cię na więcej – oznajmił mag i machnął kosturem. Purpurowe płomienie trafiły inkwizytora, ale wybuchały metr od niego w jasnych błyskach światła. – Rosarius, aquila na twojej piersi – stwierdził wróg, patrząc na znajdujący się pod płaszczem i widoczny na napierśniku znak Imperium, dwugłowego orła. – Ciekawe, jesteś bardzo dobrze ubezpieczony inkwizytorze. Czekam na twój tajemniczy oddział znajdujący się pomiędzy drzewami – szydziła postać i zaśmiała się, machnęła lewą dłonią. Błękitne błyskawice popłynęły z palców i uderzyły w podniesiony miecz Timrola. Trafiały i rozpływały się trzaskając i sypiąc iskrami.
– Zaskoczył mnie twój tak słaby atak, czarowniku.
– Jak umrzesz, to przestanie ci być do śmiechu – powiedział mag i już podnosił wyżej swój kostur, gdy jasna klinga przewierciła jego brzuch i wyszła z ciała święcąc jasno. – Niemożliwe...
– Imperator słucha Swoich sług i pomaga im – oznajmił inkwizytor wyciągając ostrze z umierającego przeciwnika. Rzucił go na ziemię i uśmiechnął się pod swoim kapeluszem.
– Jak? – zapytał mag plując krwią na swoją zieloną szatę.
– Kiedy odparłeś mój atak, ja wypowiedziałem parę przyjemnych słów do Imperatora – wyjaśnił Tirmol, odkopując kostur na bok i przystawiając klingę do szyi wroga. – Wtedy twoja możliwość czytania Osnowy została zachwiana. Pociski nie leciały na wprost, ale w bok. We mnie, gdy cię okrążałem. Twój gniew zaślepił koncentrację. Przegrałeś przez własną głupotę. Teraz odejdź do swojego mocodawcy! – Uderzył szybko i dokładnie odcinając za jednym zamachem całą głowę, które odtoczyła się na bok. Nagle powietrze zafalowało i tylko dzięki wyostrzonym zmysłom i latom praktyki, inkwizytor odskoczył w tył i zasłaniając się tarczą psioniczą odparł potężny wybuch energii, który wytworzył krater wielkości siedmiu metrów w szerz i dwóch w głąb.
Timrol otrzepał płaszcz wstając z ziemi. Dzięki swojej szybkiej decyzji ocalił siebie. Moc, która wydostała się po śmierci tego psionika zaskoczyła nawet jego. Nie spodziewał się aż tak olbrzymiego wybuchu. Często magowie umierali w eksplozjach, lecz ten chyba specjalnie zbierał energię na taką sytuację. Inkwizytor rozejrzał się. Po kosturze i ciele heretyka został popiół, ale drzewa nadal zasłaniały dom, chociaż lekko zostały zwęglone. Szybkimi, wycelowanymi cięciami obalił parę pni i wparował za nie. Schował ostrze i podbiegł do kobiety. Te leżało i ciężko oddychała. Spotkania z wypaczoną Psioniką bez chwili wytchnienia i przygotowania bardzo wymęczało mentalnie oraz mogło spowodować nieprzewidziane skutki. Podniósł ją obiema rękami i położył na łóżku w domku. Przykrył leżącą niedaleko kołdrą i poszedł sprawdzić, czy nie znajdzie tutaj czegoś ciekawego.
Domyślił się imienia przeciwnika: Mahias. To musiał być ten szurnięty, jak go nazwał jeden ze strażników. Tylko, czy nie było tutaj takich więcej? Nie wiedział.
Odnalazł parę butelek wina i trochę chleba. Wyciągnął ze swojej podróżnej torby trochę mięsa i konsumował z odkorkowanym winem. Smakowało nawet dobrze, biorąc pod uwagę, że już leżało z dwadzieścia lat w lodówce gdzieś za miastem. Jednak dochodził tutaj prąd, co było ciekawe, gdy inkwizytor odkrył kilka ksiąg, które schowano na dole szafki. Były to pisma określające przynależność tego domu do niejakiego Konrada Makisa. Prawdopodobnie było to ten Mahias, ale to tylko przypuszczalnie. Nie znalazł żadnych innych dokumentów potwierdzających tą tezę.
W czasie picia drugiego wina i przejrzeniu, dla zabicia czasu, kilkuset stron księgowych rachunków i innych urzędniczych bazgrołów znajdujących się w księgach odnalazł niespodziewany tekst. Na samym końcu, ostatniej stronie, zapełnionej do ostatniej linijki księgi, zobaczył pisany pochyłym, ręcznym pismem pytanie: "Czy Imperator nas zostawił na pastwę losu?" A pod nim, wypisaną doskonałą kaligrafią i perfekcyjnym, wysokim gotykiem odpowiedź: "Los ma przecież swojego pana." Teza o Mahiasie coraz bardziej stawała się prawdopodobna.
– Gdzie jestem? – spytał nagle rozbudzony głos kobiety, która podniosła się z posłania i rozejrzała się na boki. Złapała za koniec kołdry i przykryła nią goły tors. Widać, ubranie rozpadło się w czasie jej snu. Nie był on zbyt spokojny, a strzępy materiału już się całkowicie wysłużyły. Nie trzeba chyba dodawać, że Timrol lekko w tym pomógł.
– Jesteś w domu niejakiego Konrada Makisa – odpowiedział inkwizytor, podnosząc głowę znad czytanej księgi. Siedział na krześle przy jedynym stole i spojrzał na nią. Jej twarz już wyglądała trochę lepiej. Wspomógł ją w czasie snu. Psionicznymi zaklęciami wzmógł regenerację ciała i zrastał tkanki. To był jeden z jego największych talentów, który nabył w czasie misji z mistrzem. – Najprawdopodobniej to on cię torturował, a potem uwięził w stodole z głęboką piwnicą i przywiesił do sufitu. Skąd cię uratowałem i wyniosłem na swoim ramieniu.
– Dziękuję – stwierdziła, lekko speszonym głosem. Podwinęła nogi i spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Dopiero teraz dostrzegł głębie jej jasnych oczu. Błękit pomieszany z zielenią – interesujące połączenie. Wyciągnął z kieszeni jej rozetę i rzucił na wyciągnięte ręce. Złapała z determinacją i popatrzyła na nią krytycznym wzrokiem. Szukała fałszerstw lub niedoskonałości. Nie znalazła, a więc ten człowiek nie mógł być fałszerzem i całkowicie skorumpowanym sługą Chaosu. – Mam nadzieję, że nie stwarzałam zbytnich problemów.
– Nie, nawet ładnie zasnęłaś – oznajmił z zaskoczeniem dla samego siebie. Nie był pewien, czemu to powiedział, ale się uśmiechnęła i przesunęła się na krawędź łóżka, a potem obróciła. Wstał i podszedł powoli. – O co chodzi?
– Boli mnie na plecach, zobacz czy nie mam czegoś wbitego.
– Nie ma problemu – stwierdził klękając i przyglądając się jej plecom. Szukał jakichkolwiek deformacji lub zgrubień, ale też purpurowych żył i fioletowych sińców mogących oznaczać zakażenie Spacznią. Nie odkrył niczego. Położył dłoń na jej ramieniu i zajrzał w oczy, gdy podniosła głowę. Czarne włosy z szyi opadły na lewe ramię i zaskoczyły nawet jego. Spokojny i skoncentrowany na celu umysł rozbił się. Odpłynął. Rozpuścił się w emocjach. Dostrzegł w jej wzroku dziwne ognie. Spodobały mu się.
– To dobrze, że nic nie znalazłeś. Mam nadzieję, że mogę ci się jakoś odwdzięczyć za uratowanie życia i urzędu.
– Oczywiście – powiedział już trochę się opanowując. Udało mu się uspokoić emocje i podnieść się w górę. Wstał i popatrzył na nią z autokontrolą. – Jednak musisz mi powiedzieć, co tam robiłaś i dlaczego Lord Quidis mnie tutaj wysłał. Chyba nie po to, by sprawdzić czy na planecie znajdują się siły Chaosu, prawda?
– Nie mogę odpowiedzieć – rzekła odwracając się w jego stronę. Kołdra spadła gdzieś na bok. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Coś w tym uśmiechu nie pozwoliło mu drążyć tego tematu dalej. Nie chciał, by przestała się cieszyć.
– Inkwizytorzy nie wiążą się, by nie stać się łatwymi celami dla Bogów Chaosu – oznajmił twardo, nie swoim głosem. Czuł, że wymięka. Nie daje rady opierać się jej wzrokowi, który prosi tylko o jedno. By przestał zabawiać się w bezdusznego urzędnika i zatopił się w namiętnościach, które przecież go nie zniszczą.
– Zgadzam się – potwierdziła łapiąc jego dłonie. Zdjęła z nich rękawiczki i odrzuciła na inną stronę łóżka. Złapała za rondo kapelusza i je wrzuciła na stół. Odeszła kawałek zmuszając go do wejścia na łóżko. Nie wzbraniał się. Ukląkł i popatrzył w jej otwarte oczy. Onieśmielały go, ale udało mu się spojrzeć niżej i natychmiast znowu wzniósł wzrok na twarz. Wiedział, że nie da rady się więcej powstrzymywać, jeśli przestanie patrzeć w jej wzrok. Obawia się tego, że nie powstrzyma własnych żądzy. – Jestem może od ciebie starsza o dziesięć lat, Timrolu, ale to nie tak dużo. – Skąd znała jego imię? – Twoja mentalna zasłona opadła dla mnie. Teraz ty możesz spojrzeć we mnie. Nie chcesz?
– Chcę – potwierdził tracąc całkowicie opanowanie, gdy jego dłoń znalazła się na jej udzie, od którego biło ciepło tak silne, że zaczął rozpinać płaszcz jedną ręką. Pomogła mu i zaraz klęczał z nagim torsem wpatrzonym w nią. – Chcę ciebie – wykrztusił z przekonaniem i pocałował ją namiętnie, zbliżając się szybko i przewracając na łóżko. Zrzucił buty jedynie myślą i zaraz leżeli splątani na łóżku, a kołdra leżała gdzieś z boku, gdy rozpoczęli taniec, który miał trwać do samej później nocy. Nie chcieli przestawać szybko, gdy jej myśli łączyły się z jego. Stali się tym samym. Kłębem emocji, który nieprzerwanie kipiał i wyrzucał kolejne dymy w przestrzeń. Do rana leżeli razem bez żadnego okrycia. Nie potrzebowali go, wtuleni w siebie i oczekujący dalszych pieszczot.

Rano wstali i ubrani w inkwizytorskie szaty wyszli z domku w lesie. On w swoim zwykłym ubraniu z mieczem przytroczonym do pasa, a ona w jego płaszczu i rzeczach, które znaleźli w szafie. O dziwo pasowały prawie idealnie, tylko buty były lekko za duże, ale nie złorzeczyła idąc obok niego. Trzymała się blisko niego, a jego ramię nieprzerwanie leżało na niej, by wspomagać i ukazywać bezpieczeństwo, które on jej zapewniał do końca.

cdmn.

czwartek, 17 października 2013

Ciemny przejazd

Od autora: Mam nadzieję, że się spodoba. Coś całkowicie z innej, że tak powiem, beczki. Nie jestem pewien, czy pójdę w tym kierunku. Jednak czym są opowiadania lub powieści bez wątków fantastycznych?


W czarnym tunelu nie widziała niczego. Ciemna dziura i wyłączone światła utrudniały jakiekolwiek działanie. Była pewna, że pociąg stanął, ale czemu? Tego nie wiedziała, nic nie przychodziło jej do głowy. Tylko pustka wielkości Wszechświata kołysała się z boku na bok. Nagle coś przykuło jej uwagę. Ciepło czyjegoś dotyku. Zaskoczył ją. Niespodziewanie dostała wrażenia, które zamieniło pustkę w ciekawość. Odwróciła głowę w bok, w stronę drugiego fotela, ale nie zobaczyła nic. Tak jak się powinna spodziewać, lecz i tak była zaskoczona. Uśmiechnęła się do czerni i zamknęła oczy. Oddała się ciepłocie jego dłoni. Czy na pewno mężczyzny?
Poczuła gorący oddech przy szyi i coś śliskiego sunącego po niej. Było ciepłe, to musiał być język. Tylko czyj? Chciała wyciągnąć dłoń, by dotknąć tej postaci, która jej pożądała, ale nie mogła. Coś przytrzymywało ją do fotela. Nie pozwalało się ruszyć. Chociaż siedziała w pociągu, a więc nie miała przy siedzeniu pasów, to nie mogła się ani podnieść, ani poruszyć jakimkolwiek członkiem. Nie podobało się jej to. Nie pisała się na coś takiego. Przecież wyruszyła pociągiem... Po co? Nie mogła sobie przypomnieć i wcześniejsze czasy też gdzieś zniknęły. Wspomnienia zamieniły się w czarną kartkę, zamgliły się. Nie sprawiło to, że poczuła się lepiej. Nie, nawet było gorzej. Bała się.
Nagle dostrzegła, że ciepło zniknęło. Tak samo jak niespodziewanie się pojawiło, tak wysunęło się z rzeczywistości. Potem pojawiła się permanentna czerń.

Obudziła się w ciemności. Ponownie nic nie widziała, ale już nie czuła dotyku, ani czegoś co ją przytrzymywało. Wolność powróciła, ale skąd znała to pojęcie? Ponownie czerń w umyśle. Wstała i rozejrzała się z maksymalnie otwartymi oczami. Nic nie dojrzała. Dosłownie nic.
Zaczęła dotykać wszystkiego co napotkała. Czuła materiał foteli, był twardy. Siedziała na nim i czuła ból na plecach, a więc nie mógł miękkością dorównywać łóżku. Szła do przodu, ale nie była pewna czemu do przodu. Przecież z tyłu musiały znajdować się inne drzwi, wyjściowe z tyłu wagonu. Musiały istnieć, bo zawsze takie są. Prawda?
Nie rozumiała, ale szła. Tak mówił instynkt, a mama powtarzała: "Słuchaj się instynktu, a dobrze ma tym wyjdziesz!" Właśnie, dobrze, bo szła po podłodze pociągu, wagonie, który stał gdzieś w tunelu. Chyba w tunelu...
Nagle błysnęło i oślepiło ją całkowicie, odrzuciło do tyłu. Trzasnęły kości lub coś innego, ale poczuła ból w całym ciele. Uderzyła w ścianę? Fotele? Nie widziała niczego, nic nie mogła stwierdzić. Potworne cierpienie opanowało umysł oraz wszelkie części ciała. Niczym nie mogła poruszyć. Wszystko stanęło w miejscu, jak pociąg.
Czuła pulsujący ból i głuchy dźwięk, który pochodził z potężnie nadszarpniętych dźwiękiem bębenków. Nie słyszała nic, została całkowicie ogłuszona. Nawet poruszanie się, stało się niemożliwe. Nie wiedziała, czy wykonuje ruch, czy nie. Nie rozumiała. Nie potrafiła tego wyjaśnić.
Nagle do jej uszu doszedł dźwięk. Głuchy i tępy, jakby przybywał z odległych głębin mórz. Starała się zobaczyć cokolwiek, ale nie mogła. Jednak za chwilę poczuła, że zostaje przebita. Coś, chyba ostry pręt, przebija jej serce. Silne uderzenia krwi wstrząsały ciałem. Miotała się w konwulsjach. Umierała, ale czemu?
Niespodziewanie blask, który zaćmił oczy znikł i zobaczyła stojącą nad nią postać. Nie wiedziała w jaki sposób, ale widziała w całkowitych ciemnościach. To był mężczyzna w czarnym płaszczu i ogolonym podbródku.
– To się rozstajemy, wampirze – stwierdził z gniewem, patrząc w dół na umierającą kobietę. Jego twarz nie wyrażała niczego więcej oprócz nienawiści i pogardy. Niespodziewanie pojawił się znowu ten blask...

cdnn.